„Piec z dziećmi bułki czy posprzątać kuchnię?” – zastanawialiśmy się dzień przed Wigilią. A co będziemy lepiej wspominać? Odgarnęliśmy ręką bałagan na blacie i zabraliśmy się za gniecenie ciasta na bułeczki...
Pomóż Aletei trwać! Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Marta i Stanisław to Ludzie Pełni Życia. Piszą bloga, ewangelizują i... wychowują trójkę dzieci. Rozmawiamy z nimi o Adwencie, rodzinie z Nazaretu, świętach bez dwunastu potraw i lśniących podłóg oraz Bożych dziełach, które wyrastają z... egoizmu.
Magdalena Prokop-Duchnowska: Dlaczego „Ludzie Pełni Życia”?
Marta: Pochodzimy z tradycyjnych, katolickich rodzin… Zdaję sobie sprawę, że tak zaczyna się każda, tendencyjna wypowiedź. Ale u nas naprawdę tak jest! Oboje wychowaliśmy się w Ruchu Szensztackim i to tu nauczyliśmy się dostrzegać znaki Bożej Opatrzności w codzienności. Tak też było z naszym projektem Ludzie Pełni Życia, który początkowo... wcale nie był projektem.
Stanisław: Zaczęło się od zorganizowania kilku Męskich Weekendów dla kumpli. Byliśmy po studiach, nie mieliśmy jeszcze własnych rodzin i czuliśmy, że w Kościele nie ma dla nas atrakcyjnych propozycji. Z kolei już po ślubie, kiedy okazało się, że Marta jest w ciąży, pomyślałem, że warto byłoby dowiedzieć się, jak się za to ojcostwo zabrać. I tak oto powstał Weekend Ojców. Gdy nasza Kornelka miała 2 miesiące odbyła się pierwsza edycja. Potem druga…
Marta: I wtedy uznałam, że to skandal, że mój mąż wyjeżdża sobie na weekendy, a ja... nie! (śmiech) I z tych egoistycznych pobudek zrodził się pomysł organizacji Weekendów Kobiet. Całe szczęście, Pan Bóg potrafi budować nawet na ludzkiej słabości. Dopiero z perspektywy czasu widać, ile tam było Jego działania i prowadzenia.
Z czasem skala przedsięwzięcia „nieco” urosła...
Marta: Początkowo zapraszaliśmy na te wydarzenia znajomych, głównie ze wspólnoty. Ale chętnych było coraz więcej... Powstały więc Weekendy Pełne Życia. Potem zaczęły się pojawiać różne inne inicjatywy: spotkania przy kawie, jednodniowe konferencje, warsztaty z dziećmi. I „weekendowy” tytuł przestał pasować. Przemianowaliśmy się na Ludzi Pełnych Życia. Zależało nam, by nazwa nie kierowała uwagi na nas. Chcieliśmy, by każdy mógł odnaleźć w niej siebie i swoje pragnienia. I okazało się – „przez przypadek” – że to hasło stało się dla nas czymś w rodzaju ideału małżeńskiego (mówiąc po szensztacku), który porywa, mobilizuje do działania i zaangażowania w życie.
Jak ten „ideał” przekłada się na waszą codzienność?
Marta: Traktujemy te słowa jak zaproszenie. Prawdę mówiąc, pracują w nas one już od kilku lat. Początkowo chcieliśmy po prostu zarażać radością. Nie wesołkowatością, ale prawdziwą radością – owocem Ducha Świętego. Potem zobaczyliśmy, że nasze wydarzenia dają też ludziom nadzieję, więc zaczęliśmy się modlić o umiejętność dawania tej nadziei. Później zrozumieliśmy, że pełnia życia to nie tylko radość, nadzieja i szczęście. Że to też smutek, zdenerwowanie, frustracja, zmęczenie… Dlatego, chcąc żyć pełnią musimy dać sobie zgodę na cały wachlarz emocji, których doświadczamy. Bo wszystko jest dla naszego dobra.
Czy pełen życia może być tylko ktoś, kto z natury jest radosny i energiczny?
Marta: Gdy żyjemy w zgodzie ze sobą, pojawia się jakiś rodzaj energii, jakiś błysk w oku, który mobilizuje do Franciszkowego „wstania z kanapy”. Wiadomo, że ekscytacja, ruch i działanie inaczej będą objawiały się u flegmatyka, a inaczej u sangwinika czy choleryka. Jedni wezmą się za organizację wydarzeń, inni za pisanie wierszy, a jeszcze inni za... gotowanie gara zupy dla swojej rodziny. I świetnie, bo każda z tych czynności może doprowadzić nas do świętości. Wszystko zależy od tego, ile miłości w to wszystko włożymy.
Stanisław: Nasz „pełnożyciowy” charyzmat odkryliśmy właśnie przez działanie. Nie chodziło nam o założenie zbroi, chwycenie za sztandar i ruszenie do dzieła. Chcieliśmy po prostu dzielić się naszym doświadczeniem Boga. I tu ponownie wkracza nasz egoizm, bo... wydarzenia, które organizujemy skrojone są na miarę moich i Marty potrzeb. Dlatego nie mieliśmy problemu, żeby pójść za tym wezwaniem. Pan Bóg mówił (i nadal mówi) do naszej rodziny przez pragnienia naszych serc.
Radzicie się Boga w kwestiach rodziny, pracy i dzieł ewangelizacyjnych?
Stanisław: Oboje mamy bardzo silnie rozwinięty zmysł „zosi-samosi”, przez co w pierwszym odruchu wszystko chcemy robić po swojemu. Jesteśmy też ekstrawertykami, więc ten odruch pojawia się u nas bardzo szybko. Ponieważ jednocześnie mamy mocne doświadczenie Bożej obecności, to właśnie na tym polu toczymy najwięcej duchowych walk. Na rekolekcjach ignacjańskich (polecamy!) zobaczyliśmy wyraźnie, że Bóg chce być z nami w relacji. To tam nauczyliśmy się duchowych metod rozeznawania i mimo że trudno nam je stosować regularnie – z reguły wiemy, co robić. Staramy się wszystko Mu oddawać. To nie jest łatwe, ale pomaga nam w tym zasada św.Ignacego: „Módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga, działaj tak, jakby wszystko zależało od Ciebie". Modlimy się więc i działamy. I obserwujemy owoce.
Dostajecie jakieś znaki?
Marta: Tych sygnałów „z góry” jest bardzo dużo. W ostatnim czasie na przykład, czujemy mocne przynaglenie, żeby zrobić dużą konferencję na Arenie. Odczytujemy to tak, że Pan chce, żebyśmy zebrali się w „dwóch albo trzech” – co w tym przypadku oznacza tak naprawdę: „w tysiącach” i pokazali pełnię życia w kościele katolickim.
Stanisław: Czujemy się też zaproszeni do tego, żeby na pierwszym miejscu stawiać rodzinę. Św. Augustyn mówił, że jeśli Pan Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko inne jest na swoim miejscu. Osobiście nie wierzę, że Bóg każe autorytarnie wszystko odrzucać, byle tylko On mógł wskoczyć na szczyt. Więc ten cytat św.Augustyna rozumiem jako zachętę do starania się o to, by Pan Bóg był na podium w każdym punkcie mojej listy wartości. Żeby to On był sensem i sednem całego mojego życia. Na przykład, w tym Adwencie udało mi się postawić Go przed smartfonem i social mediami. Trudno się do tego przyznać, ale tak – dotychczas dużo chętniej sięgałem po telefon niż po Biblię. I bardzo zależy mi, żeby odwrócić ten schemat...
Adwent: brak ambitnych planów i komercyjne kalendarze z czekoladkami
Jak wyglądał wasz Adwent? Udało się zrealizować rodzinne założenia?
Marta: Poprzednie lata nauczyły nas, że w wielodzietnej rodzinie super ambitne plany można odwiesić na haczyk (śmiech).
Stanisław: Ja jestem z siebie bardzo dumny, bo z najstarszą córką opuściliśmy tylko dwie msze roratnie! A w naszej parafii były codziennie o 6:30. Poza tym, do wieczornej modlitwy dołączyliśmy czytanie Adwentownika – kalendarza z ciekawostkami i zadaniami do wykonania.
Marta: W tym roku kupiliśmy maksymalnie komercyjne kalendarze z czekoladkami i każdego dnia, zaraz po wspólnej modlitwie dzieciaki zjadały jedną kosteczkę.
Wiglia: zamiast 12 potraw – mandarynki?
Jak walczycie o to, żeby skupić się w Bożym Narodzeniu na tym, co najważniejsze?
Marta: „Walczymy” to dobre słowo. Codzienność wsysa w bardzo szybkim tempie. Ale Pan Bóg jest w naszym życiu tak realny, że Jego obecność ląduje ponad wszystkim. Moglibyśmy spędzić wieczerzę wigilijną mając na stole same mandarynki i to wciąż byłoby piękne doświadczenie. Dlaczego? Bo w dalszym ciągu świętowalibyśmy urodziny Jezusa!
Stanisław: Wiadomo, czas (zwłaszcza przed świętami!) nie jest z gumy. Dzień przed wigilią stanęliśmy przed decyzją: robimy to, na co miały ochotę dzieci, czyli pieczemy razem bułki czy idziemy sprzątać kuchnię? Szybka refleksja: a co będziemy – jako rodzina – bardziej pamiętać: wspólne gniecenie ciasta czy lśniące pomieszczenie? Przesunęliśmy więc wszystko, co znajdowało się na blacie i zabraliśmy się za bułeczki. A potem wszyscy razem poszliśmy spać. Po 10 latach rodzicielskich prób i błędów wciąż uczymy się wybaczać sobie, że nie jesteśmy w stanie zrealizować planu maksimum.
Potrawy, prezenty, pierwsza gwiazdka to tylko tradycja. Ważny i potrzebny dodatek. Bez Jezusa byłby tylko pustymi gestami. Nie po to są przecież święta, żeby jeść kolację z 12 dań i obdarować się prezentami. Rozmawiamy o tym również z dziećmi. W tym roku bardzo pomogły nam w tym materiały zaproponowane przez Małego Gościa Niedzielnego. Poza tym, bardzo lubimy czytać książkę „Cud Bożego Narodzenia” Julianny Wołek i oglądać bajkę o narodzeniu widzianą z perspektywy osiołka („Cicha noc. Opowieść o Bożym Narodzeniu”). Zresztą, przez cały Adwent rozmowom na około świąteczne tematy sprzyja nasza rodzinna wieczorna modlitwa, podczas której zwracamy się do Boga swoimi słowami. Staramy się wtedy podkreślać naszą wdzięczność za konkretne wydarzenia z danego dnia.
Maryję, Józefa i Jezusa lubimy za... normalność
Inspirujecie się życiem Świętej Rodziny?
Marta: Staramy się budować dom pełen bliskości, relacji i radości. Spędzamy ze sobą sporo czasu, razem bawimy się i razem wykonujemy obowiązki. Rodzina jest naszą wspólnotą. Modlimy się, ale też dużo dziękujemy – Bogu i sobie nawzajem. Porównując życie naszej rodziny do życia tej trójki z Nazaretu, nie da się ukryć, że funkcjonujemy w turbo komfortowych warunkach. W każdym razie, mamy przekonanie, że tamten dom był pełen życia i to nas bardzo porusza i mobilizuje.
Jest coś, co szczególnie w nich lubicie?
Marta: Chyba normalność, czyli taki prosty styl życia – w zgodzie z tym, co przygotował dla nich Pan Bóg. Też chcielibyśmy iść na Jezusem. Pytaliśmy Boga o to, jak widzi naszą drogę, gdy otwieraliśmy firmę albo myśleliśmy o powiększeniu rodziny. Pytamy go też teraz, gdy podejmujemy różne dzieła ewangelizacyjne.
Imponuje nam pracowitość i posłuszeństwo świętego Józefa, dyskrecja i odwaga Maryi oraz miłość i pokora Jezusa. Marzymy o tych cechach. I o tym, by już tutaj budować Niebo na ziemi, a konkretnie – w naszym domu.
Macie z Maryją, Józefem i Jezusem jakąś szczególną relację?
Stanisław: Bardzo się lubimy. Jak już wcześniej mówiliśmy – wywodzimy się z Ruchu Szensztackiego, gdzie zbudowaliśmy bardzo mocną relację z Matką Bożą. Z kolei Ona, jako czuła Opiekunka i Wychowawczyni, uczyła nas zaufania i miłości do swojego Syna.
Rano, po przebudzeniu wołamy z łóżek: „dzień dobry, Panie Jezu!”, „dzień dobry, Matko Boża!”. Właśnie zdaliśmy sobie sprawę, że nie witamy w ten sposób św. Józefa. Chociaż on jest zawsze cicho i trochę z boku, to jednak bardzo konkretnie. Polecamy przyjaźń ze Świętą Rodziną!
Niepłodna żona i... piątka dzieci
Odczuliście kiedyś opiekę rodziny z Nazaretu?
Marta: Maryja jest dla nas bardzo ważna. Zawsze, kiedy rozluźniam z nią relację, jest mi ciężko i bardzo szybko i chętnie do do niej wracam, chociażby po czułość i macierzyńską opiekę. Gdy miałam 15 lat dowiedziałam się, że nigdy nie będę mieć dzieci, a nawet jeśli się uda, to będą niepełnosprawne. Mam niepełnosprawnych braci, w związku z czym istniało 75 proc. szans na odziedziczenie wad genetycznych. Już na początku małżeństwa postanowiliśmy, że będziemy prosić o pomoc w tej dziedzinie Matkę Bożą.
Stanisław: Nie minął rok od ślubu, a Marta dowiedziała się, że jest w ciąży. Pierwsze zdjęcie USG naszego dziecka – takiej małej kropeczki – leżało pod tabernakulum na trydenckim ołtarzu w Sanktuarium Matki Bożej Trzykroćprzedziwnej. Siostry Szensztackie modliły się przez całą ciążę do Królowej Wierności o zdrowie dla naszej córeczki. Urodziła się w pełni zdrowa. Potem przez 5 lat byliśmy jak Święta Rodzina, bo z jednym dzieckiem. Po drodze mieliśmy dwa poronienia. Mamy więc w niebie prywatnych świętych – Marysię i Gabriela. Po tych pięciu latach pojawiła się jeszcze Iza, a rok później – Ignaś. Trzeba przyznać, że jak na bezpłodną żonę, to całkiem niezły wynik (śmiech).
Marta: Święta Rodzina jest z nami też w zwykłej codzienności. Zarówno gdy wykonujemy swoje obowiązki, nie wiemy co robić, nie radzimy sobie z emocjami jak i wtedy, gdy przeżywamy najlepsze rodzinne chwile. Maryja, Jezus, Duch Święty, Anioł Stróż... to nasze drogowskazy. To jest rodzina pełna życia!