Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Siostra Chiara Cherubini odeszła do Pana w styczniu zeszłego roku. Jej walka z nowotworem dobiegła wtedy końca, a ona sama odeszła w pokoju w objęcia naszego Ojca.
W ostatnim okresie życia Chiara pisała do mnie codziennie na WhatsAppie. Były to przede wszystkim rozważania Ewangelii. I nie wstydzę się przyznać, że w codziennym pędzie rzadko znajdowałam czas, by zatrzymywać się nad tymi słowami.
Teraz zaczynam rozumieć, że ona zbliżała się do mety, gdy tymczasem ja łudziłam się, że dobrze sobie radzę z natłokiem codziennych zadań i obowiązków. Ale dokąd zmierzasz? To pytanie widzę w uśmiechu Chiary, która wciąż jeszcze spogląda na mnie z ikonki na WhatsAppie. Ostatnia z jej wiadomości brzmiała tak:
Modlitwa jest dla Jezusa oderwaniem się od codzienności, jest intymnym i życiodajnym dialogiem z Ojcem, jest zawierzeniem Mu codziennych spraw, jest wytchnieniem.
Przyjaźń z siostrą Chiarą Cherubini
Gdy napisała do mnie po raz pierwszy, komentując jakiś mój wpis na blogu, myślałam, że to żart – podpisała się jako siostra Chiara [Klara] z Asyżu. Tymczasem okazała się rzeczywistą osobą z krwi i kości! Pełniła posługę zakrystianki w kaplicy Porcjunkuli, a Jezus pociągnął ją ku sobie obietnicą obfitości.
Wśród wiadomości, jakie ze sobą wymieniałyśmy, pojawiają się wzmianki o chorobie, która wystawiła ją na ciężką próbę. Jednak rozmawiała ze mną o tym przepełniona przedziwną, lecz szczerą radością. Dlatego też gdy choroba dała jej chwilę wytchnienia, poprosiłam, by opowiedziała swoją historię naszym czytelnikom.
Oto owoce naszej rozmowy, za którą tym bardziej jestem dzisiaj wdzięczna.
Droga Chiaro, dziękuję, że zgodziłaś się przyjąć propozycję Aletei i opowiedzieć nam historię swojego powołania, ale także choroby, która jeszcze bardziej pogłębiła jego znaczenie.
Mam nadzieję, że to piękna okazja, by porozmawiać o Nim, o Ojcu.
Masz na imię Chiara [Klara], jesteś zakonnicą i mieszkasz w Asyżu. Czy to przeznaczenie zapisane w imieniu, śmiały żart ze strony Boga? Jak trafiłaś do zakonu?
Zakonnicę zazwyczaj pyta się: „Co robiłaś wcześniej?”, a tak postawione pytanie jeszcze bardziej podkreśla aspekt rezygnacji ze świata. Mam 49 lat, a do zakonu wstąpiłam, mając lat 19. Urodziłam się i wychowałam w parafii franciszkańskiej. W niedzielę chodziłam na mszę, a duchowo – odkąd pamiętam – towarzyszył mi don Giussani. W sercu przechowywałam coś, co nazywałam „tęsknotą za niebem”. Chciałam odpowiedzieć na Boże wezwanie najpiękniej, jak to możliwe, na miarę moich możliwości. W św. Franciszku z Asyżu pociągało mnie zawsze jego głębokie przylgnięcie do Jezusa, które znajdowało swój wyraz w dwóch wymiarach: ubóstwa i krzyża. Za ubóstwem i krzyżem Franciszek odnalazł radość. To była atrakcyjna wizja.
S. Chiara: Chciałam zostawić dla Niego to, co znane
Jak do twojej decyzji odniosła się twoja rodzina?
Na rok przed moim wstąpieniem do zakonu niespodziewanie zmarł mój tata, mając zaledwie 52 lata. Nigdy wcześniej nikogo nie straciliśmy, nawet złotej rybki. Nie mieliśmy pojęcia, czym jest ta, którą Franciszek nazywa „siostrą śmiercią”. Było to ogromne cierpienie, które niespodziewanie przeżyliśmy jednak w sposób niezwykle świadomy.
Mamie nie przyszło łatwo pogodzić się z moją decyzją o złożeniu ślubów zakonnych. Zareagowała, mówiąc: „Co ty sobie myślisz, Chiara? Chcesz odejść właśnie teraz?”. Zrobiłam ten wielki krok z zapłakanym sercem, bo patrzenie na cierpienie własnej mamy sprawia ból. Od zawsze jednak rozważałam słowa Jezusa o stukrotnym obdarowaniu [tych, którzy dla Niego opuścili wszystko].
Czy wiesz, że [w języku włoskim – przyp. tłum.] słowa klasztor [convente] i korzystny [conveniente] są do siebie bardzo podobne? Mówią o tym, co właściwe, co wychodzi ci naprzeciw. Zawsze pociągała mnie myśl, że warto jest coś zostawić, aby zyskać Pana, zostawić to, co znane, aby zyskać w zamian nieznane i większe dobro. Kluczowym tak naprawdę jest to, że Bóg prosi, byśmy zostawili samych siebie.
Czym dla ciebie jest to stukrotne obdarowanie?
To poczucie, że jestem otoczona ogromną miłością. O poranku, zanim jeszcze się obudzę, Bóg mówi do mnie (i do każdego z nas): „Kocham cię, przeżyj dobrze dzisiejszy dzień, bo jesteś piękna, a ja cię kocham pomimo wszystkich głupstw, jakie dzisiaj zrobisz”. Wszyscy jesteśmy ogarnięci tą miłością, i to czyni nas cennymi. Z dnia na dzień coraz bardziej zdaję sobie sprawę, ile przestrzeni potrzeba w naszym sercu, aby kogoś do niego przyjąć.
Druga operacja, którą przeszłam w ramach leczenia onkologicznego, obejmowała też „margines chirurgiczny”: wraz z guzem wycina się zdrowe komórki wokół niego, mając nadzieję, że komórki nowotworowe nie rozprzestrzenią się dalej. Posługując się metaforą, można powiedzieć, że stukrotne obdarowanie polega na nieustannym poszerzaniu granic naszego serca i duszy.
Poruszyłaś temat swojej choroby. W jaki sposób odkryłaś, że jesteś chora? Co wydarzyło się później?
Odkryłam, że mam śluzowego raka piersi w maju 2014 roku. Była to zmiana nowotworowa w dość zaawansowanym stadium. Wykonałam niezbędne badania, a później, 3 czerwca, wyruszyłam na pielgrzymkę do Ziemi Świętej, od dawna już zaplanowaną. Po raz drugi w życiu oglądałam te miejsca, ale ta podróż różniła się od wcześniejszej. W pewnym sensie była niczym powrót do domu, jednak myśląc o mojej chorobie, nosiłam w sercu pytanie: „Czego chcesz ode mnie, Panie?”. Przeczuwałam także nadchodzącą odpowiedź: to, co się działo, było Jego zaproszeniem, aby przylgnąć do Niego jeszcze bardziej.
Można powiedzieć, że przeszłaś Via Crucis w Jerozolimie, przeżywając jednocześnie drogę krzyżową we własnym ciele…
Tak, czułam, że to bolesna droga, która rozgrywa się we mnie. Było to wezwanie do głębszego zaangażowania się w moje powołanie, do tego, by nie poprzestawać na „wypełnianiu codziennych gestów, które przystoją zakonnicy”. Była to więc prawdziwa via crucis na drodze krzyżowej, w interesującym wymiarze – wtargnięcie tego, co nieprzewidywalne, do chaosu, jakim potrafi być serce człowieka.
S. Chiara: Bóg mówi do mnie: „Jesteś moja”
Co wydarzyło się po powrocie do Włoch? W jaki sposób zmierzyłaś się z chorobą i leczeniem?
Było ciężko. Chemioterapia przyprawiła mnie o dwa wstrząsy anafilaktyczne w przeciągu jednego tygodnia. Wszystko to wydarzyło się w grudniu i było niczym wtargnięcie do mojego życia Boga, który mówi mi: „Jesteś moja”. Jeszcze bardziej stało się dla mnie jasne, że życie jest darem, nie tyle ze względu na to, że możemy je stracić z dnia na dzień, ale dotarło to do mnie w wymiarze obiektywnym i pozytywnym. Nikt z nas nie pyta rano o to, czy może otworzyć oczy, tak jak też żadne stworzenie nie prosi o pozwolenie, by znaleźć się w łonie matki. To dar.
W czasie tych dwóch wstrząsów nie straciłam przytomności. Miałam świadomość tego, że umieram, widziałam też wokół siebie pielęgniarzy, którzy robili mi masaż serca. Oczywiście, nikomu tego nie życzę. Muszę jednak zaliczyć to doświadczenie w poczet najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek były moim udziałem. Miałam świadomość, że życie przychodzi z zewnątrz, że powietrze nie chce wypełnić moich płuc. W najbardziej krytycznym momencie moje słowa ułożyły się w taką modlitwę: „Panie, spraw, abym nie umarła złorzecząc Ci”.
Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego to powiedziałam. Często o tym myślę.
Możemy pokusić się o stwierdzenie, że był to akt totalnego zawierzenia, zwycięstwo wobec pokusy zdrady, która może pojawić się nawet w ostatniej chwili życia?
Tak, ciemności wiary mogą dosięgnąć nas nawet w takiej chwili. Jesteśmy obdarowani niewiarygodną wolnością i możemy wywrócić wszystko do góry nogami, nawet wydając ostatnie tchnienie. Od tamtego jednak momentu zaczęłam przyglądać się poszczególnym etapom mojej hospitalizacji, odkrywając ze zdumieniem, że mam w tym wszystkim niebieskie towarzystwo. Podam ci kilka przykładów: pierwszą operację przeszłam w dniu św. Jakuba z Composteli. Pierwszą chemioterapię rozpoczęłam w święto stygmatów św. Franciszka. Musiałam ogolić głowę i miało to miejsce w dniu św. Franciszka. Mogłam ponownie przywdziać welon 13 maja, w dniu Matki Bożej Fatimskiej.
Skoro mowa o towarzyszeniu, opowiesz o tym, kogo spotkałaś na drodze choroby (i uzdrowienia)?
Poznałam lekarzy i pacjentów, którzy stali się moimi przyjaciółmi. Dlatego też ta choroba, poza tym, że jest drogą cierpienia, jest doświadczeniem, którego nie mogę postrzegać wyłącznie negatywnie. Spotkałam się z ogromną życzliwością. Widziałam też wiele kobiet, które choroba doprowadziła do rozpaczy, rodziny, które rozsypywały się z powodu ciężarów nie do uniesienia. Myśląc o tym wszystkim, wpadłam na pomysł, by zaproponować moim – jak je nazywam – onkoprzyjaciółkom wspólną mszę świętą odprawianą od czasu do czasu u Matki Bożej Anielskiej. Spotykamy się, aby powierzać w niej tych, którzy są w trakcie terapii, ich bliskich oraz tych, którzy odeszli już do nieba.
Zabawnie jest patrzeć na naszą grupę. Stanowimy dosyć niezwykłą zbieraninę: we mszy uczestniczą osoby, które nigdy nie chodziły kościoła, tacy, którzy rozmawiają z kapłanem w czasie homilii… Patrząc na to dziwne towarzystwo, zdaję sobie sprawę z tego, że w każdym z nas jest ogromna potrzeba nadziei, tęsknoty za czymś większym od nas samych, co przekracza nasze możliwości. Wszyscy padamy na kolana, prosząc o pomoc Tego, który trzyma w swoim ręku nasze losy i kieruje nimi, by doprowadzić nas do pełni.