Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Łukasz Witkiewicz: Adwent jest dla mnie czasem zagadkowym - z jednej strony mówimy o powtórnym przyjściu Pana Jezusa, a z drugiej o przyjściu Wcielonego Boga. Mamy oczekiwać w radości, ale też są zachęty do pokuty, do nawrócenia. Trudno się w tym wszystkim połapać.
Ks. Janusz Stańczuk*: Zgadzam się ze stwierdzeniem, że adwent jest takim troszeczkę nie do końca określonym czasem. Nie wiemy tak naprawdę, kiedy chrześcijanie zaczęli wprowadzać adwent do kalendarza liturgicznego. Pierwsze zapiski o tym znamy mniej więcej z końca IV w. I kiedy pisano wtedy, że w miesiącu, który teraz nazywamy grudniem był post, to wcale niekoniecznie był związany z Bożym Narodzeniem - bo wtedy poszczono cztery razy w roku, co kwartał. Jeśli np. w Hiszpanii pod koniec IV w. Kościół wzywał o tej porze roku do modlitwy, to mogło się to wiązać z przygotowaniem do chrztu - ten sakrament był w tamtych czasach udzielany przed Epifanią i Paschą.
W tamtych czasach podczas Epifanii świętowano razem Boże Narodzenie, Objawienie Pańskie, chrzest Jezusa w Jordanie i cud w Kanie Galilejskiej - przeżywano to jako jeden wielki zachwyt, że Bóg stał się człowiekiem.
Można też przypuszczać, że w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, zaczęto wyodrębniać Boże Narodzenie jako osobne święto w Ziemi Świętej, w miejscach bezpośrednio związanych z Panem Jezusem.
Ale znów, żeby zrozumieć, dlaczego adwent jest nie do końca doprecyzowany musimy wziąć pod uwagę różnice w ówczesnej mentalności. W Rzymie, którym jeszcze w IV wieku panowała bardziej swobodna atmosfera, przygotowanie do święta Narodzenia miało charakter bardziej radosny, jaśniejszy. W Kościele Gallikańskim (na terenie dzisiejszej Francji) adwent był rodzajem małego wielkiego postu, a nawet nie takiego małego, bo przygotowanie do Bożego Narodzenia zaczynano już po 11 listopada, kiedy wspominano św. Marcina.
Dlaczego tak wcześnie zaczynali?
No właśnie dlatego, żeby przygotowania trwały 40 dni, podobnie jak wielki post, w duchu pokuty i nawrócenia. Zdaje się nawet, że wtedy Kościół Rzymski był w jakimś sporze z Kościołem Gallikańskim, bo słano prośby, by nie robić z adwentu drugiego wielkiego postu.
Ale jaki ma być czas przed Bożym Narodzeniem - tego wyraźnie wtedy nie zdefiniowano, a spory trwają nawet do dzisiaj. Natomiast dzisiejszą postać początku roku liturgicznego zaproponował nam Sobór Watykański II.
Trochę to dziwne, Kościół miał tyle czasu, by rozeznać, jaki ma być ten czas i dopiero kilkadziesiąt lat temu, cokolwiek zdecydowano?
Oczywiście pewne elementy i zwyczaj ukształtowały się wcześniej, np. cztery niedziele adwentu, roraty - to pochodzi sprzed kilku ładnych wieków.
Ja natomiast uważam, i zastrzegam, że jest to moje prywatne zdanie, że liturgiści Vaticanum II okazali się za mało radykalni. Wydaje się, że starali się pogodzić różne nurty. I może dlatego właśnie adwent został podzielony na dwa okresy - jeden paruzyjny, eschatyczny a drugi jako bezpośrednie przygotowanie do Bożego Narodzenia. Nurt związany z powtórnym przyjściem Pana Jezusa rzeczywiście pojawiał się w starożytnym Kościele, w okresie adwentowym, ale wcale nie był dominujący.
Dziś bardzo silnym akcentem paruzyjnym jest ostatnia niedziela roku liturgicznego, czyli Niedziela Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata, a nawet kilka wcześniejszych niedziel i cały ostatni tydzień. Wtedy przypominamy sobie, że Chrystus przyjdzie, spojrzy na ludzkie życie i rozpocznie swoje wieczne, powszechne panowanie. I ja już od wielu lat zawsze mam z tym kłopot — pod koniec roku liturgicznego mówimy o powtórnym przyjściu Chrystusa, o sądzie ostatecznym, a kiedy zaczyna się adwent, znów o tym wspominamy. I nie ma w tym porządku chronologicznego — najpierw mówimy o powtórnym przyjściu Pana Jezusa, a potem o wcieleniu.
I nie mówię tego, żeby tworzyć nową reformę w Kościele, ale byłoby może prościej i logiczniej, gdybyśmy o paruzji mówili pod koniec roku liturgicznego, a adwent potraktowali jako nowe otwarcie, nową historię zbawienia.
Wtedy adwent mógłby być takim Starym Testamentem w pigułce, nie po to, żeby go sobie streścić, ale żeby przypomnieć sobie tę ogromną tęsknotę, która była w sercach tamtych ludzi, zwłaszcza proroków i królów.
Ale to jednak gdzieś tam wybrzmiewa, czy to w czytaniach, czy w pieśniach.
Tak, bo liturgia adwentu jest bardzo zmieszana — tam wszystko wybrzmiewa i Stary Testament, i paruzja, i przyjście Mesjasza, a ja byłbym bardziej konsekwentny, logiczny.
Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby w pierwszą niedzielę adwentu wspominano zwiastowanie, które normalnie obchodzi się w marcu. Jasne, chodzi o dziewięć miesięcy do Narodzenia, ale jaki jest sens obchodzić to święto w marcu, skoro data Bożego Narodzenia jest symboliczna?
Idąc dalej w tym kluczu — drugą niedzielę adwentu poświęciłbym na przykład na święto Nawiedzenia Marii Panny.
Trzecią niedzielę adwentu moglibyśmy poświęcić chociażby narodzinom Jana Chrzciciela, czwartą działalności Jana Chrzciciela na pustyni (tak jak to jest teraz) i wtedy cała historia pięknie by nam się domknęła.
Kościół Prawosławny, który w sensie dosłownym adwentu nie obchodzi, przygotowuje się do Narodzenia Pańskiego przez wspominanie postaci ze Starego Przymierza.
No dobrze, ale czym tak naprawdę jest adwent? Czuwaniem? Radosnym oczekiwaniem, czasem na nawrócenie?
Osobiście potraktowałbym adwent jako wielką tęsknotę i radość — chyba te dwa słowa najbardziej mi się z tym czasem kojarzą. Porównałbym to trochę z pewnym doświadczeniem z mojego dzieciństwa.
Mieszkaliśmy w niewielkiej kamienicy, nie było centralnego ogrzewania, był za to duży, wysoki piec kaflowy i w tym piecu paliło się raz dziennie. Rano rodzice wychodzili do pracy, my z bratem do szkoły, więc nie było sensu palić w dzień, a kto pierwszy wracał do domu, ten się zajmował piecem. Czasami to byłem ja, bo rodzice mieli dyżury czasem nawet po 12 godzin, a brat był młodszy. Trzeba było przez trzy piętra nosić węgiel, kawałki drewna, usiąść przy tym zimnym piecu, rozpalić drewno, podrzucić węgiel, a potem przytulić się do tych kafli i godzinę czekać, aż się nagrzeją. A kiedy piec się już nagrzał, to trzymał ciepło do rana.
Myślę sobie, że adwent to jest właśnie takie przytulenie się do pieca, który jeszcze jest zimny, ale w którym już płonie ogień. Czyli my ludzkość zostaliśmy wygnani z raju, żyjemy w chłodzie, w biedzie, w niedostatkach, w chorobach, podlegamy śmierci. Ale czujemy, że w tym piecu już się pali i naszą rzeczą jest po prostu czekać. Nadzieja już się zrealizowała - Chrystus już jest wcielony, czekamy tylko na jego Narodzenie. Czekamy na ten ogień, który On przyniesie, a kiedy wybuchnie, ogrzeje nasze serca, nasze życie, nasz bardzo zziębnięty świat.
Według mnie adwent jest oczekiwaniem z taką tęsknotą i radością. A nawracać się trzeba 365 dni w roku.
Mam bardzo dużo znajomych, naprawdę sporo, którzy regularnie przyjmują leki psychotropowe. To znaczy, że bez wspomagania farmakologicznego nie są w stanie funkcjonować na tym świecie. I nie jestem w ich skórze, ale podejrzewam, że trudno będzie im wskrzesić w sobie radość. Może dla nich adwent będzie chociaż nadzieją?
Nie dziwię się, że wielu ludzi bierze leki. Mnie Pan Bóg jakoś ustrzegł, ale może dlatego, że moje dzieciństwo było w miarę sensowne i w miarę szczęśliwe. Mówiąc, że Chrystus jest ciepłem czy radością, to wcale nie znaczy, że dostaniemy na tacy radość i miłość tego świata - trzeba wykonać solidną pracę, ale Chrystus mówi, że to jest możliwe.
Jednak musiałem te trzy piętra biegać w górę z węglem, wynosić popiół i pilnować tego pieca, żeby poczuć w końcu ciepło. Chrystus przychodzi i nie proponuje nam kompletnie urządzonego apartamentu, raczej pokazuje nam kilka paczek z Ikei i mówi - słuchaj, z tego można złożyć dobre mieszkanie tylko trzeba zacząć składać.
Na adwent polecam zawsze „Małego Księcia” — dla mnie to książka bardzo adwentowa, bo mówi o kimś, kto szuka miłości i gorąco wierzy, że ta miłość istnieje, a z drugiej strony czuje, że serce jest puste.
A jeśli nie ma w nim miłości, to można je zapełnić różnymi rzeczami — na kartach tej książki spotyka się różnych dziwnych ludzi, którzy zapełniają swoje życie władzą, obowiązkami, pieniędzmi, ale to człowieka nie wypełnia, nie uszczęśliwia.
Ja też musiałem dotknąć bezradności życiowej, słabości, egoizmu, a czasem pustki i odejścia różnych przyjaciół. Musiało minąć kilka dekad życia, żebym zrozumiał, że rzeczywiście wszystko w tym życiu płynie, a świat, w którym żyjemy, to świat entropii — zmierzania ku pustce i nihilizmowi.
Bardzo pesymistyczna, ale z drugiej strony, uczciwa i trzeźwiąca wizja.
Tak, ale wierzę, że nawet jeśli cały świat przemieni się w ruinę i proch, jak przypominają czytania z końca roku liturgicznego, to dla nas jest przygotowana już tratwa do lepszego świata a ci, którzy mają bilety, po prostu tam wsiądą.
Podejrzewam, że ci, którzy biorą te psychotropy jeszcze długo je będą brali, bo po prostu świat jest trudny, przybijający, deprymujący, skomplikowany. Ale Bóg wpuści do nieba wszystkich: i tych co biorą, i tych, którzy nie biorą, dlatego, że na niego czekali.
Bo wiedzieli, że tylko On jest Drogą, Prawdą i Życiem, i że warto za Nim iść, nawet jeśli czasem nie potrafimy, bo przybija nas dużo zewnętrznych spraw. Dziś każde negatywne wydarzenie jest nagłaśniane przez media i można mieć wrażenie, że otacza nas samo zło a dobrych rzeczy już nie widać, i wtedy remedium może być alkohol, narkotyki, seksualność czy ucieczka w Bieszczady, żeby tylko oddalić prawdę o swoim losie. Niestety, w ten sposób oddala się też od siebie nadzieję i radość. A adwent jest dobrym początkiem!
Czyli na początku roku liturgicznego: spróbujmy jeszcze raz, z nadzieją i z radością.
Reasumując: 17 czy 16 wieków temu, ludzie doszli do wniosku, że Boże Narodzenie jest pięknym świętem i nie można wejść w nie z marszu. Trzeba się jakoś przygotować - tylko właśnie walczyły w ludziach te dwie tendencje: czy ma być to bardziej radosny czas, czy ma być to bardziej pokutne przeżywanie. Ja byłbym bardziej za radosną opcją, a nawracać trzeba się każdego dnia w roku.
Adwent jest czasem bardzo głębokiej refleksji: jak to się stało, że Bóg postanowił być człowiekiem, czyli mną? Co we mnie jest takiego, że Bóg chciał mnie ratować? Dlaczego chce dać szansę każdemu?
I jednak bym ten czas bardziej uprościł, i też z taką refleksją, że ludzie kilka tysięcy lat temu mieli w gruncie rzeczy problemy podobne do naszych i też czekali z utęsknieniem. I w końcu człowiek otrzymał odpowiedź w Jezusie Chrystusie: dostał zapewnienie, że nie jest sierotą, ani samotną kometą w przestrzeni kosmicznej, ale ma swój dom, swoje miejsce.
A sam Bóg postanowił zostać człowiekiem i nie miał tutaj łatwego życia — wybrał dla siebie kraj, który był okupowany, ubogą rodzinę, narodziny na wygnaniu i od razu po tym trzeba było uciekać. Lecz mimo to, na ten świat przyszedł, żeby pokazać, że jeśli radość ma być prawdziwa, to musi zajaśnieć w nieciekawych czasach — bo kiedy jest fajnie to nie szukamy ratunku.
*Ks. Janusz Stańczuk przyjął święcenia kapłańskie ponad 30 lat temu. Ceniony rekolekcjonista, przez wiele lat posługiwał też jako katecheta. Pełni funkcję redaktora naczelnego czasopisma „Tak Rodzinie”, współpracuje z miesięcznikiem „Anioł Stróż”. Jest pracownikiem Akademii Katolickiej w Warszawie. Autor licznych książek, w tym także dla dzieci.