separateurCreated with Sketch.

Jak „rozegrałabym” swoje macierzyństwo 20 lat temu? Tych błędów możesz uniknąć…

Matka z córką siedzą koło okna bawiąc się ze sobą, całując i przytulając
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Są rzeczy, które w moim wczesnym macierzyństwie zginęły pod naporem poczucia obowiązku i... winy. Co to było i dlaczego warto na powrót to odkopać?
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Napiszę dzisiaj trochę inaczej niż zawsze. Być może odwagi dodaje mi fakt, że w grupie rozwojowej, którą obecnie prowadzę, jako pierwszą praktykę zaproponowałam właśnie zrobienie czegoś inaczej niż zawsze.

Co chciałabym zrobić inaczej w moim wczesnym macierzyństwie, gdybym mogła cofnąć czas o dwadzieścia lat? Mam szansę – co prawda tylko w wyobraźni – podjąć taką podróż i spojrzeć na siebie z empatią. Ginącą wtedy pod naporem poczucia obowiązku (i poczucia winy, które jest jego rewersem). Co stało się fundamentem mojej zawodowej misji? Misji, by nieść ludziom ulgę, która wynika z wiedzy, w jaki sposób mogą sobie samym sprzyjać.

Dwadzieścia lat minęło...

W tym roku nasza najstarsza córka skończy dwadzieścia lat. Naprawdę nie wiem, kiedy to minęło! Ze zdziwieniem dochodzę do wniosku, że większości chwil mojej zwykłej codzienności – jako mamy jednego, potem dwójki, aż w końcu trójki dzieci – po prostu nie pamiętam. Pamiętam natomiast ogromne poczucie obowiązku, jakie towarzyszyło mi i mojemu mężowi, gdy zostaliśmy rodzicami. I ciężar oczekiwań – innych wobec nas, nas samych wobec siebie nawzajem i wreszcie każdego z nas wobec siebie samego. Gdy sobie to przypominam, czuję ścisk w płucach i brzuchu, jakby robiło się tam niewiele miejsca na oddech. Jakby w takim środowisku wewnętrznym – będąc rodziną u startu – trzeba było zacząć fotosyntezować, by móc doczekać się rozkwitu.

Gdybym weszła do naszego maleńkiego mieszkania, jakie wtedy zajmowaliśmy (w którym tak niewiele mogłam zmienić albo ułożyć po swojemu), moje serce po brzegi wypełniłoby się żalem i współczuciem. Zobaczyłabym kruchą i pochłoniętą wyrabianiem się mnie. Funkcjonującą między pampersami, chorobami, a gotowaniem obiadu i zakupami spożywczymi. Zobaczyłabym siebie płaczącą w kuchni (tak żeby nikt nie widział) z powodu braku sił do pozmywania zalegających w zlewie naczyń. Opartą dłońmi o zlew, z trzęsącymi się ramionami i łzami kapiącymi na piętrzące się garnki i talerze. Już wtedy cierpiałam na ciężką depresję.

Innym wychodzi, a mi nie...

Lista rzeczy, z którymi – jak wierzyłam – powinnam świetnie dawać sobie radę, obejmowała: porządek w domu, zaplanowane menu, wyprane i poskładane ubrania, ścierki, ręczniki i pościele. Ale też: podlane rośliny doniczkowe, dwudaniowe obiady i ciasta jedynie własnego wypieku.

Towarzyszył mi dwojaki przekaz pokoleniowy. Z jednej strony obrazy kobiet z mojego drzewa genealogicznego, które, każdego dnia, niemal do upadłego walczyły o te jakości w swoim życiu, a po momentach wzmożonej aktywności "lądowały" w alei poległych. Niepogodzone, złe na siebie, pełne wzgardy wobec tego, jak bardzo nie mogły sprostać (niemożliwym) planom stulecia. W dodatku najczęściej bez jakiegokolwiek braku wsparcia – czy to psychicznego, czy fizycznego – w pracy, prowadzeniu domu czy opiece nad dziećmi.

Nie da się posprzątać życia "na błysk"

Z drugiej strony były kobiety, którym „wszystko wychodziło”. Kwiaty w doniczkach nie miały żółtych liści, a obiad, którego nie powstydziłaby się żadna „Oma” na Górnym Śląsku, tworzyły z łatwością bliską podskokom baletnic tańczących w Jeziorze łabędzim. Choć, jak wiadomo, tancerki nie pokazują obtartych do krwi stóp czy zniekształconych kości. Mit, jaki szedł z tym przekazem, głosił, że tak da się żyć. Da się zamienić codzienność w listę odhaczanych zadań, gdy wszystko jest „na błysk”.

Obie części mojej schedy pomijały jedną kwestię w życiu matek: dzieci. Delikatne, cudowne, jedyne w swoim rodzaju i najważniejsze w całym macierzyństwie. Nie – dzieci jako „projekt”, nie jako kolejne zadanie (by utrzymać je przy życiu, by nie chorowały i nie przynosiły wstydu pogrążonym w nieładzie ubraniem), ale jako osoby, które potrzebują relacji, zaangażowania i wsparcia.

Priorytety

Może wiedza o tym, że to one są najważniejsze, skruszyłaby ściany fasadowych oczekiwań? Gdyby tylko ktoś mi wtedy powiedział, że wolno mi mieć bałagan w każdym kącie, a mimo to bawić się z nimi, robiąc piknik w domku zbudowanym z krzeseł i koca. Gdyby ktoś dał mi znać, że każdego dnia możemy jeść pizzę i zupę pomidorową. Że tak naprawdę nikt po tych dwudziestu latach nie będzie pamiętał, że na stole nie było surówki, której – swoją drogą – dzieci i tak nie zjadły. O tę surówkę wołała jedynie ssąca otchłań czucia się kimś niewystarczającym.

Moje macierzyństwo zajaśniałoby nową nadzieją, gdybym tylko zgodziła się na to, że mogę powiedzieć „nie”: osądom nad tym, jak mi idzie, niechcianym odwiedzinom, wtrącaniu się i ciągłym dostawom używanych rzeczy, które regularnie udaremniały wszelkie poczucie opanowania domowego inwentarza.

Relaks, sen i asertywność

Gdybym wiedziała, że dzieci są najważniejsze, priorytetem stałby się mój własny dobrostan. Przewietrzona, dotleniona i nakarmiona pięknymi widokami głowa. Mój sen i relaks. Więzi z innymi mamami, które nie polegałyby wcale na pielęgnowaniu wstydu i opowiadaniu o tym, jak której z nas idzie. Wiedziałabym też, że mój czas jest tak cenny, jak każdy kwadrans prezydenta. W związku z czym nie mam go tyle, by rozdawać go tym, którzy proszą o wolontariacki wkład, albo oczekują, że będę ich bez końca słuchać.

Gdybym wiedziała, że dzieci są najważniejsze, szybciej odnalazłabym w sobie małą dziewczynkę, która tak bardzo potrzebowała obecności, miliona przytulasów i powtarzania, że wszystko będzie dobrze. Zorganizowałabym jej nianię, pomalowałabym ściany na różowo i nakleiła na nie gwiazdki. Wyrzuciłabym wszystkie brzydkie sukienki, zostawiając tylko trzy – ulubione i najpiękniejsze.

Dbanie o psychiczny dobrostan jest w porządku

To nie jest lekki i łatwy tekst. Możliwe, że już to wszystko wiesz. Ale możliwe też, że tych słów właśnie potrzebowałaś. Możliwe, że czekałaś, by ktoś Ci wreszcie powiedział, że dbanie o psychiczny dobrostan jest w porządku.

Osobiście, z perspektywy dwudziestu lat widzę to tak: najważniejsze są dzieci, dlatego potrzebują naszego przytomnego, uwzględniającego je spojrzenia, którego nie są w stanie przysłonić zmartwienia i to całe umordowanie codziennością. Poza tym potrzebują też naszej nadziei i jeszcze miliona przytulasów.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More