Dominik Włoch, chłopak z Trójmiasta, idzie właśnie samotnie przez Madagaskar w dziękczynnej pielgrzymce. A ma za co dziękować. Za nim już całkiem długa historia malgaskich przygód. A przed nim nowe marzenia, które spełnia, „by zrobić miejsce kolejnym”.
Pierwsze kroki na Madagaskarze
Pierwszy raz poczuł na swojej skórze gorące malgaskie powietrze 13 lat temu. Zanim jednak wsiadł w samolot z biletem w jedną stronę, doświadczył czegoś, co z perspektywy czasu okazało się błogosławieństwem. Choć wtedy wydawało się porażką. Rozsypały mu się życiowe plany, w tym pomysł wyjazdu na misje. Miał lecieć do Kenii i pracować w ośrodku dla dzieci ulicy. Dzień przed wylotem dyrektor ośrodka wszystko odwołał. Dominik był zdruzgotany. Tyle przygotowań, tyle marzeń.
Nie zrezygnował jednak z Afryki. Choć można powiedzieć, że to Afryka nie zrezygnowała z niego… Pewnego dnia zadzwonił telefon. Po drugiej stronie odezwał się pracujący na Madagaskarze salezjanin, ks. Tomasz Łukaszuk, który dostał numer do Dominika od jego znajomej. Czas na decyzję był krótki. Dominik z początku nie wiedział, co robić. Modlił się w tej intencji kaplicy w Krakowie. Prosił o znak. A ten przyszedł szybciej, niż się spodziewał.
Ukląkł przy figurze bł. Jana Beyzyma, którego wówczas jeszcze nie znał. Potem okazało się, że to właśnie on założył na Czerwonej Wyspie pierwszy szpital dla trędowatych. Więcej znaków nie potrzebował. Spakował plecak i wyleciał na roczny wolontariat. A z 12 miesięcy, które miały być przygodą, zarysował się plan na kolejne lata.
„Zacząłem wolontariat w małej miejscowości na północy Madagaskaru, w Bemaneviky. Robiłem to, co lubię i umiem – pracowałem w przychodni i zajmowałem się rehabilitacją najuboższych. Po roku pracy odkryłem, że potrzeby są większe. Mała przychodnia była dosyć dobrze wyposażona, ale brakowało w niej specjalistów. Wpadłem na pomysł, by prywatnie zorganizować wolontariuszy medycznych. Przez kolejne lata przyjeżdżałem, aby pomagać w różnych placówkach na terenie Madagaskaru” - opowiada.
Wyjeżdżał do Afryki regularnie, zazwyczaj w zimowych miesiącach. W pozostałych pracował w Polsce. A potem przyszła pandemia. Dominik musiał zawiesić prowadzoną w Trójmieście działalność. I wtedy po raz kolejny zdecydował: wyjeżdża na Madagaskar. „Zdecydowałem się zostać tutaj na dłużej, jeszcze nie wiem jak długo” - mówi. W listopadzie miną dwa lata od tamtego momentu.
W tym czasie zdążył zorganizować sobie życie po malgasku. Pierwsze pół roku mieszkał na jedynej otwartej wówczas dla turystów wiosce. Potem przeniósł się do stolicy i otworzył swój gabinet masażu.
Pielgrzymka do grobu bł. Jana Beyzyma
Cały czas jednak pamiętał o tym, przez którego się tam znalazł – bł. Janie Beyzymie. Dlatego kilka dni temu wyruszył ze swojego malgaskiego domu w Antananarivo i postanowił pójść pieszo do grobu bł. Jana Beyzyma w Marana. Jest tam teraz kościół, którego proboszczem jest pierwszy po Beyzymie Polak, także jezuita, o. Józef Pawłowski.
Dominik przyznaje, że myślał o tym od… 10 lat! „To dzięki Beyzymowi przyjechałem na Madagaskar – pierwszy raz w 2009 roku. Postanowiłem podziękować mu za to. Wyruszyłem ze stolicy, bo tam była pierwsza wioska dla trędowatych. Był pierwszym misjonarzem, który zamieszkał z nimi. Kiedy postanowił się przenieść do Marana, większość trędowatych poszła za nim. To była ich pielgrzymka. Powiedzieli, że go kochają, szanują i chcą mieszkać tam, gdzie on” – opowiada.
Dlatego też Dominik do plecaka spakował książeczki z historią Beyzyma. Opowiada o nim wszędzie tam, gdzie się zatrzymuje. Czy Malgasze znają polskiego błogosławionego? „Raczej nie” – mówi. „Niektórzy coś kojarzą, ale słabo”. A że zna malgaski, to bez kłopotu zaznajamia ich z Beyzymem.
Mówi też o komiksie, który chce wydać wraz ze stowarzyszeniem POLka. Malgaski rysownik już zabrał się za pracę. Komiks ma być opowieścią o tym niesamowitym i wciąż mało znanym, także w Polsce, misjonarzu.
Czy samotna wyprawa białego przez wyspę jest bezpieczna? „Do tej pory nic niebezpiecznego mi się nie przydarzyło. Właściwie czasem to ludzie się mnie boją… Idę przez małe wioski, boczne drogi, ludzie się dziwią, zwłaszcza widząc samotnego białego”. Ale są zazwyczaj przyjaźni, dzielą się z nim tym, co mają.
Po drodze ma też zabawne historie. „W jednej z wiosek poznałem mężczyznę, którego dziadek był Polakiem. Przyjął mnie do siebie do domu na nocleg. A potem poszliśmy razem na grób dziadka, wypiliśmy pół litra bimbru i zjedliśmy najtłustsze kawałki świni, jak skwarki, bo – jak mówił mój gospodarz - dziadek bardzo lubił smalec”.
„Idę do przodu – i w życiu i w tej drodze”
Odległość między stolicą a celem wędrówki to około 400 km. Kiedy powstaje ten tekst, Dominik jest już za połową drogi. Śpi w różnych miejscach, tam, gdzie go przyjmą. W prywatnych domach, komisariatach, w szpitalu.
I modli się o pokój i za ludzi, których spotyka. „Cały czas idąc modlę się za Madagaskar. To jest piąty najbiedniejszy kraj na świecie. Jak się wejdzie w wioski i widzi się tę biedę, to jest naprawdę ciężko. Ludzie dostają 4 zł za cały dzień pracy na polu, ręcznie przekopują pola ryżowe łopatami. Ja zwiedziłem już prawie cały Madagaskar, a oni żyją w jednym miejscu” - opowiada.
Każdego dnia powierza też intencje, które przysyłają mu znajomi. Każdego dnia pokonuje około 30 kilometrów. Czasem GPS nie radzi sobie z malgaskimi wioskami, dlatego zdarza się, że błądzi. „Ale to mi przypomina, że te drogi są symbolem mojego życia. Patrzę na te drogi, jak są pokręcone, zakręty, zagubienia, zawirowania, ale idę do przodu. I w życiu i w tej drodze” – mówi.
A chodzenie Dominik ma we krwi. Szedł już pieszo z Gdańska do Jerozolimy, Rzymu czy Santiago de Compostela. Do grobu bł. Beyzyma planuje dojść w najbliższy weekend. Wtedy właśnie zaplanowane są tam uroczystości z okazji 110 rocznicy śmierci misjonarza.