Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Katarzyna Szkarpetowska: Ewakuuje pan do Polski ludzi z okupowanych regionów Ukrainy. Ratując życie bliźnich, naraża pan własne. Ukraina cały czas jest bombardowana. Nie boi się pan, że któregoś dnia może po prostu nie wrócić do domu?
Marcin Iżyk: Nie. Moje życie jest w rękach Boga. Dwadzieścia pięć lat temu oddałem je Jezusowi, powiedziałem: Panie, rób, co chcesz, cały jestem Twój! Od tamtej pory staram się żyć dla Niego. Moja żona Ela również. Ona poznała Jezusa, kiedy miała osiemnaście lat. Oboje nosimy w sercu ewangelizację i misje, a Ukrainę znamy już od dawna.
Cztery lata po ślubie, w 2004 roku, podczas modlitwy rozeznaliśmy, że Pan Bóg zaprasza nas do misyjnej posługi. Na początku myśleliśmy o wyjeździe do Kazachstanu, ale Bóg miał inny plan, posłał nas na Ukrainę.
Pamiętam, jak br. Błażej Suska, kapucyn, który nas wtedy zaprosił, po naszym przybyciu na miejsce uśmiechnął się serdecznie i powiedział: „Myślicie, że przyjechaliście zbawiać Ukrainę? To Ukraina was zbawi”. I rzeczywiście tak było. Posługiwaliśmy tam przez dwa lata, do 2006 roku. Ten czas przemienił głęboko nasze serca, nauczył poświęcenia i zaufania Bogu. Teraz, w czasie tej wojny, jest podobnie. Myślę, że to nie my ratujemy Ukrainę. To Ukraina ratuje nas!
Ile rodzin od początku wojny udało się panu ewakuować z Ukrainy?
Działamy jako fundacja. Do tej pory ewakuowaliśmy kilkadziesiąt rodzin. Pierwsi byli nasi przyjaciele z Kijowa – Sasza i Luda z sześciorgiem dzieci. Mieszkamy teraz razem. Potem były kolejne rodziny, w tym dwadzieścia dziewięć rodzin z terenów znajdujących się pod rosyjską okupacją. Nasza służba jest możliwa dzięki życzliwości i ofiarności innych ludzi, którzy nas wspierają. Od początku wojny udało nam się też przerzucić na Ukrainę sporo pomocy materialnej.
Wspomniał pan, że ćwierć wieku temu oddał życie Jezusowi. Co pana skłoniło do podjęcia tej decyzji?
Miałem 24 lata. Byłem w życiowym dołku. Prowadziłem dość luźny tryb życia. Sięgałem po alkohol, zdarzało się też, że po narkotyki. Pracowałem wtedy w Londynie. Czułem się bardzo samotny. Któregoś dnia kolega, z którym mieszkałem, znalazł Biblię. Zacząłem ją czytać i trafiłem na fragment z trzeciego rozdziału Ewangelii wg św. Jana mówiący o tym, że jeśli człowiek nie narodzi się na nowo, nie ujrzy królestwa Bożego (zob. J 3,3). Poruszyły mnie te słowa. Powiedziałem wtedy Bogu, że jeśli to, co przeczytałem, jest prawdą, to ja tego chcę, pragnę zmienić swoje życie, zacząć wszystko od nowa.
Przez kolejne dwa tygodnie praktycznie nie rozstawałem się z Pismem Świętym. Ten zachwyt jednak dość szybko minął. Wkrótce Biblia znów stała się dla mnie zwykłą książką. Pół roku później wróciłem do Polski. Pozostało we mnie jednak silne pragnienie, aby zacząć życie na nowo! Czułem też, że sam sobie nie poradzę ze swoimi problemami i że potrzebuję pomocy.
Co pan z tym uczuciem zrobił?
Postanowiłem pojechać na rekolekcje toruńskiej wspólnoty Dom Zwycięstwa, którą prowadziła moja ciocia – Stasia Iżyk-Dekowska. Tam, po raz pierwszy od długiego czasu, wyspowiadałem się. Najpierw z brania narkotyków, potem z innych grzechów. Trwało to kilka dni. Codziennie przypominały mi się nowe grzechy, nawet te już dawno zapomniane. To było niesamowite doświadczenie.
Pamiętam, jak 31 lipca 1997 roku poszedłem o poranku do kościoła na mszę. Zająłem miejsce w tylnej ławce i zacząłem się modlić. Siedzący w konfesjonale ksiądz spowiadał jakąś starszą góralkę. Po odejściu od konfesjonału ta nieznana mi kobieta podeszła do mnie. Była mocno zgarbiona. Położyła rękę na moim ramieniu, pokiwała głową i odeszła do przodu. Chwilę później usłyszałem w sercu głos: „Przyjdź i nie bój się”. Wiedziałem, że to głos Boga. Wstałem i poszedłem do spowiedzi.
W przeszłości interesowałem się okultyzmem – wywoływaniem duchów, wróżeniem, bioenergoterapią itp. Wszystko to wyznałem. Zrzuciłem z siebie cały ten ciężar, a ksiądz udzielił mi rozgrzeszenia. Gdy odszedłem od konfesjonału, spowiednik uściskał mnie serdecznie i poszedł odprawiać mszę. Tamtego dnia ja także służyłem przy ołtarzu. Przypomniały mi się dziecięce lata, ponieważ w przeszłości byłem ministrantem. Przez cały dzień napełniała mnie niesamowita radość. To właśnie tego dnia, wieczorem, podjąłem najważniejszą decyzję w moim życiu – oddałem swoje życie Jezusowi i uczyniłem Go na zawsze swoim Panem i Zbawicielem.
Bóg działa w naszym życiu przez innych ludzi. Na pańskiej drodze postawił ciocię Stasię, góralkę, spowiednika i... mnicha, którego można by nazwać kalwaryjskim aniołem.
To prawda. Jeden dzień rekolekcji wspólnota przeznaczyła na wyjazd do Brodów koło Lanckorony, ponieważ głosił tam Dave Nodar, amerykański ewangelista. W przerwie między konferencjami udałem się do położonej nieopodal Kalwarii Zebrzydowskiej. Jest tam droga krzyżowa, którą postanowiłem przejść. Kupiłem wtedy różę dla Jezusa, w podziękowaniu za łaskę, jaką mnie obdarował i postanowiłem zanieść ją na szczyt.
Przy ostatniej stacji drogi krzyżowej spotkałem mnicha. Zapytał o moją historię. Powiedziałem mu, że właśnie się nawracam. Odpowiedział: „Zrób jeszcze jedną rzecz, a zobaczysz, z jaką mocą Bóg będzie działał w twoim życiu. Wyjmij kolczyk, który masz w brwi i zamień go na krzyżyk”. Oddałem mu go.
Przed kościołem stały stragany. Osobiście nie lubię takich klimatów, więc ominąłem je i udałem się do zakrystii, żeby zapytać, gdzie mógłbym kupić krzyżyk na szyję. I wtedy stało się coś niesamowitego. Usłyszałem za moimi plecami głos, który wypowiedział moje imię. Ciepły, spokojny, pełen miłości głos… jakby ojciec wołał syna po imieniu. Wierzę, że to był fizyczny głos Boga. Odwróciłem się i ruszyłem w jego kierunku.
Doszedłem do końca korytarza i ujrzałem napis: „Pamiątki”. Wszedłem do środka. Za ostatnie cztery złote, które miałem w kieszeni, kupiłem krzyżyk w miodowym kolorze, przypominający bursztynowy. Zawiesiłem go na szyi i nagle zacząłem płakać. Ryczałem jak bóbr. Czułem jakby Ktoś zmywał ze mnie cały brud mojego życia. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłem realnej obecności Boga i miłości Jezusa. Zanim wróciłem do grupy, byłem już innym człowiekiem. Od tego dnia Jego miłość mnie pochłonęła.
Przez dziesięć lat pracował pan w Krajowym Biurze Alpha.
Byłem odpowiedzialny m.in. za sklep, a w ostatnim czasie za koordynatorów regionalnych. Alpha jest świetnym narzędziem w ewangelizacji. Używana jest nie tylko w parafiach, ale też w wielu zakładach karnych. Więzienie jest specyficznym miejscem, ale dla Boga to nie problem, żeby przyjść do człowieka w takie właśnie miejsce i przemienić jego życie. Zresztą, Ewangelia jest dla każdego.
Kiedyś razem z żoną i kilkoma przyjaciółmi prowadziliśmy też Alphę w ośrodku dla uzależnionych w Toruniu. Widzieliśmy tam cudowne rzeczy. Tam poznałem Artura, do dziś mojego przyjaciela. Był uzależniony od heroiny. Nie widział przed sobą przyszłości. Zaproponowałem, by oddał życie Jezusowi. I on to zrobił, a Jezus przemienił jego życie! Po wyjściu z ośrodka zaangażował się w ewangelizację, potem skończył studia z teologii, a następnie zrobił doktorat z biblistyki z języka hebrajskiego. Teraz prowadzi kilkusetosobową wspólnotę we Wrocławiu.
Gdy 1 lutego br. zwolniłem się z Biura Alpha (byłem tam zatrudniony na etacie; dalej współpracujemy, ale już w innej formie), powiedziałem: „Boże, mam teraz więcej czasu. Mogę robić, co zechcesz. Trzy tygodnie później wybuchła wojna. Wiedziałem już, co mam robić i dokąd prowadzi mnie Jezus.
*Marcin Iżyk – mąż, ojciec sześciorga dzieci, ewangelizator. Wspólne z żoną Elżbietą prowadzi Fundację Nabierz Ducha. Lider wspólnoty Drzewo Życia. Mieszka w Lubiczu Górnym.