Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Jeśli ktoś szuka banalnej zakonnej biografii, niech lepiej nie przygląda się bliżej historii życia o. Józefa Bocheńskiego OP (imię zakonne Innocenty). Nic dziwnego – trudno, żeby człowiek o tak niesamowitej fantazji i energii życiowej ograniczył się do postępowania jedynie według przyjętych schematów.
Józef Bocheński: nawrócony feudał
Młody Józef deklarował się jako osoba niewierząca, wręcz mająca uraz do terminologii i symboliki religijnej (ubóstwo kojarzyło mu się z zapachem nieupranych skarpetek…).
Kiedy jednak skończył studia na uniwersytecie, uczciwie spojrzał na swoje dotychczasowe życie i stwierdził, że zmarnował studenckie lata, bo nie umie dobrze ani pracować, ani walczyć (oba te działania uznawał za wyznaczniki męskości). A ponieważ już wtedy charakteryzowała go dominikańska pokora, czyli świetnie zdawał sobie sprawę także z własnych atutów, stwierdził, że szkoda je zmarnować.
Uznał, że potrzebuje zewnętrznej ramy, która zmusi go do pracy nad sobą, przede wszystkim nad swoim charakterem. Definiował siebie, zresztą do końca życia, jako feudała, więc skierował swoje kroki w kierunku Kościoła katolickiego, jedynej instytucji wciąż kultywującej feudalne zwyczaje.
Precyzyjniej mówiąc – wstąpił do seminarium duchownego. Najwyraźniej ani on sam, ani przełożeni nie widzieli nic zdrożnego w tym, że ateista będzie się przygotowywał do święceń…
Klasztor dominikanów na Służewie
Ostatecznie młody alumn, świeżutko nawrócony, postanowił wybrać życie zakonne. Przełożeni czym prędzej, już po pierwszych ślubach, wysłali go do Fryburga na studia filozoficzne, które zakonnik kontynuował na Angelicum w Rzymie.
A kiedy w drugiej połowie lat trzydziestych wrócił do Polski, wspaniale wykształcony i obyty, awansował na… kierownika budowy. Uznano bowiem, że powinien się udać na (wtedy jeszcze) podwarszawski Służew, by administrować budową tamtejszego klasztoru.
Sytuację zastał trudną, przynajmniej pod względem spożywczym. W dawnych budynkach pofolwarcznych zamieszkał z dominikańskim konwersem, br. Longinem Słowikiem. Ten bardzo pobożny i pracowity zakonnik miał być tamtejszym kucharzem. Jednak, jak z przerażeniem odkrył o. Bocheński, umiał gotować jedynie jajka na twardo, a to było zdecydowanie za mało, jeśli chodzi o podniebienie o. Józefa.
Nic dziwnego, że ten ostatni jeszcze w dniu przyjazdu rozpuścił wieści, że szukają kucharki. Już następnego dnia takową zatrudnił „i odtąd żyliśmy w domku we troje: ona, brat i ja, a przede wszystkim jedliśmy przyzwoiciej”.
Rzecz istotna, szczególnie dla tomisty, a więc kogoś doskonale rozumiejącego, że łaska buduje na naturze i bez dobrej kuchni przyzwoitego życia duchowego ani intelektualnego prowadzić się nie da. Przynajmniej dominikańskiego.
Zresztą o tym, jak świetne wyczucie potrzeb w tym zakresie miał o. Bocheński, może świadczyć jadłospis z uroczystości poświęcenia kamienia węgielnego na Służewie. Jak sam zanotował w kronice w 1936 r., znamienici goście zostali poczęstowani winem i ciastkami, zaś robotnicy budowlani – kiełbasą, chlebem i piwem. Myślę, że obie grupy były równie usatysfakcjonowane.
Ojciec Bocheński: kierowca i pilot
Pierwszy raz za kierownicą Józef Bocheński usiadł już jako nastolatek. Jednak pasji poruszania się na czterech kółkach mógł oddać się w pełni dopiero podczas pobytu w USA. I samochody dawały większe możliwości, i sieć dróg była zdecydowanie lepsza. Najciekawsze jest jednak to, jak ojciec sam widział siebie jako kierowcę: „Między przyjaciółmi uchodziłem za szybkiego i poniekąd niebezpiecznego kierowcę. Myślę, że jest to nieprawda. W życiu nie przekroczyłem 250 km na godzinę”.
Tej prędkości ojciec smakował inaczej. Otóż mając niecałe 70 lat, zrobił we Fryburgu licencję pilota. Według podanej przez niego oficjalnej wersji motywacji, uważał po prostu sportowy samolot za „wygodny, tani i bezpieczny środek lokomocji”. Podejrzewam jednak, że to przekroczenie możliwości ludzkiej natury go bardziej cieszyło.
Szkolenie wówczas było kosztowne, o. Bocheński zyskał jednak możnego sponsora. Był nim mąż jego studentki, sam będący pilotem, a nawet posiadający własny samolot. „Twierdził, że ma wobec mnie dług wdzięczności, bo jego żona, zajęta filozofią, stała się mniej nieznośna. Z czego zdaje się wynikać, że filozofia, wbrew temu, co się o niej mówi, może się na coś przydać”. Na przykład do opłacenia dominikaninowi zyskania uprawnień do bujania w obłokach…
Cytaty za: J. Bocheński, „Wspomnienia”, Kraków 1994.