Jest kilka rzeczy, których na pewno nie warto wtedy robić. Najgorsze będzie stwierdzenie, że „to wszystko wina partnera”. Na rozpad relacji najczęściej składają się postawy i działania obu stron i zamiast o „winie”, lepiej rozmawiać o tym, co takiego wpłynęło na jej obecny stan.
Drugiej rzeczy, której nie warto robić, to wpadać w histerię i wywoływać burzy – bo to jedynie pogłębi kryzys. W emocjach podsumowania mogą być nieadekwatne i przesadzone, zaś myślenie „wszystko albo nic” nie sprzyja szukaniu rozwiązań.
Pierwszy krok to zaakceptowanie, że relacja weszła w stan uśpienia i przestała się rozwijać. Akceptować znaczy przyjąć do wiadomości: „w takim punkcie jesteśmy”. Nie zawsze zresztą taki sam będzie ogląd sytuacji dla obu stron. Szybciej zauważy, że coś jest nie tak, osoba, której potrzeby są bardziej naruszone. Zamknięty w sobie mąż albo zapracowana żona niekoniecznie równie szybko dostrzegą utratę bliskości.
Akceptacja oznacza też opłakanie tej straty i przeżycie uczuć z nią związanych: smutku, rozczarowania, złości, lęku. Przeżycie uczuć nie znaczy wylania ich na drugą osobę. Można o nich opowiedzieć, jeśli przewidujemy, że ktoś nas z tym przyjmie (jeśli nie – jedynie pogłębimy swoje własne cierpienie). Możemy poszukać terapeuty, który nam pomoże te emocje i myśli nazwać i ogarnąć.
Potrzebujemy też wziąć odpowiedzialność, czyli uznać, że to ja tego drugiego człowieka wybrałem/wybrałam na życiowego partnera. Najlepiej, jak w tamtym momencie życia umiałem/umiałam. Nawet jeśli odkryjemy w tej osobie kopię własnego chłodnego ojca albo rozchwianej emocjonalnie matki – to jego/ją wybraliśmy z wielu innych ludzi spotkanych na naszej drodze.
Dopiero gdy wykonamy taką pracę wewnętrzną, możemy przejść do szukania rozwiązań. Bez niej skupimy się na pretensjach i przedstawianiu list niespełnionych potrzeb i marzeń o tej relacji. A to niestety zatrzyma nas w miejscu cierpienia.
Na początek potrzebna jest decyzja o próbie powrotu do siebie. I świadomość, że jeśli oddalanie się od siebie trwało ileś czasu, to i wracanie go potrzebuje i będzie się działo powoli.
Warto spojrzeć na męża/żonę jak na osobę, którą potrzebuję na nowo poznać. Trochę rzeczywiście tak, jakbyśmy się spotkali po latach. Pomoże w tym zaciekawienie (zamiast ocen), szacunek, empatia. Wbrew pozorom, owo poczucie obcości może nas wspomóc i pozwolić przeżyć naszą odrębność, autonomię, granice. Relacja małżeńska umiera często właśnie dlatego, że na początku tego nie ma: największe rozczarowanie przeżywają ludzie, którzy widzą związek jako „zlanie się” czy „znalezienie się dwóch idealnie dopasowanych połówek”. Wnoszą oni do relacji nierealne oczekiwania i często nie umieją przeżywać siebie samych jako osobnych, szczęśliwych, odpowiedzialnych za siebie ludzi.
Wracanie do siebie lepiej zaczynać od małych kroków, a nie wielkich rzeczy. Może to być dziesięć minut rozmowy w ciągu dnia o tym, co u kogo słychać (a nie o tym, „dlaczego nas związek się rozleciał i czemu to twoja wina”). Wspólna herbata po południu lub rano. Wyjście gdzieś razem. Trzymanie się za rękę.
Byłoby wspaniale, gdyby taki powrót mógł odbywać się z pomocą terapeuty, np. systemowego, by sprawdzić, co takiego się podziało, że znaleźliśmy się na dwóch dryfujących od siebie planetach (jedna z autorek Aletei, Karolina Plichta, taką terapię par prowadzi).
Jest też scenariusz najmniej optymistyczny – że zostawimy, jak jest. Niestety, w naturze nie ma próżni i deficyt bliskości może sprawić, że w życiu któregoś z małżonków pojawi się nowa relacja i powrót nie będzie możliwy.
Za tydzień napiszę o tym, jak zapobiegać takiemu oddaleniu, zanim ono nastąpi.