Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
„Nie wypada nam też się poddawać. Bóg pragnie wyłącznie naszego szczęścia. Starajmy się być radośni. Uśmiech na naszej twarzy ma być świadectwem dla innych” – zachęca Tomasz Zubilewicz.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Tomasz Zubilewicz, charyzmatyczny prezenter pogody, dziennikarz, z zawodu również nauczyciel. Szczęśliwy mąż szczęśliwej żony Violetty. Tata Marty i Łukasza, dziadek Gucia, Józi, Joachima i Teodora. Nam opowiada o swoim doświadczeniu wiary i relacji z Bogiem.
Katarzyna Szkarpetowska: Zanim rozpoczął pan pracę w telewizji, pracował jako nauczyciel geografii i katecheta. Jak pan wspomina tamten czas i siebie w roli nauczyciela?
Tomasz Zubilewicz: Pracę w szkole wspominam bardzo sympatycznie, dawała mi dużo satysfakcji. Geografii uczyłem przez czternaście lat, a katechetą byłem przez rok. Niedawno nawet otrzymałem propozycję od dyrektora jednej z warszawskich szkół, żeby wziąć kilka godzin z maturzystami, jednak ze względu na dość intensywny tryb życia, który prowadzę, zmuszony byłem odmówić.
Ale do dziś utrzymuję kontakt z moimi byłymi uczniami. Chętnie też spotykam się z dziećmi oraz młodzieżą w szkołach. Opowiadam wtedy o pracy w telewizji, o sprawach związanych z koniecznością ochrony klimatu.
Nauczyciel, katecheta i prezenter TV
Pamięta pan ten casting, od którego wszystko się zaczęło? Podobno do wzięcia w nim udziału namówiła pana żona.
Oczywiście, to był 1994 r. Oglądaliśmy z żoną wieczorem prognozę pogody. Na ekranie pojawiła się informacja o castingu na prezenterów. Trzeba było spełnić kilka warunków, jednym z nich był wiek, nie można było mieć więcej niż 30 lat. Ja miałem 32, więc uznałem, że nie mam szans. Żona jednak była innego zdania. „Zawsze twierdzisz, że wszystko zmierza ku dobremu, to idź, spróbuj”, powiedziała. Poszedłem, spróbowałem, udało się. Dwa tygodnie wcześniej urodził mi się syn Łukasz. Miałem w sercu dużo radości, czułem się na wskroś szczęśliwy, więc może to również przyczyniło się do tego, że casting przebiegł tak pomyślnie.
Dużo potrzebował pan czasu, żeby przyzwyczaić się do zmiany w życiu zawodowym?
Do 2001 r. pracowałem jednocześnie jako nauczyciel. Praca w telewizji była dla mnie jedną z aktywności zawodowych – obok pracy w szkole i innych zajęć. Oczywiście musiałem przyzwyczaić się do tego, że skoro co wieczór goszczę w domach milionów Polaków i stałem się osobą rozpoznawalną, to ludzie mają prawo do tego, żeby mnie zaczepić na mieście, porozmawiać, zrobić sobie zdjęcie itd. Cieszę się za każdym razem, kiedy ktoś, na przykład na ulicy, obdarza mnie uśmiechem lub zatrzymuje się, by chwilkę porozmawiać. To daje mnóstwo energii.
Czytaj także:
Tomasz Wolny o swojej żonie: gdyby nie Agata, leżałbym i kwiczał
Tomasz Zubilewicz o rodzinie
Jak pan poznał żonę i skąd wiedział, że to właśnie ta kobieta, z którą chce pan iść przez życie?
Z Violą znamy się praktycznie od dziecka, stanowiliśmy tzw. podwórkową paczkę, później też razem należeliśmy do wspólnoty Ruch Światło-Życie. Można więc powiedzieć, że znaliśmy się długo i łączyło nas wiele. Małżeństwem jesteśmy od trzydziestu trzech lat i, z tego co mi wiadomo, żona jest cały czas szczęśliwa, że ma takiego męża (uśmiech).
Kiedy zadzwoniłam, by umówić wywiad, był pan na spacerze z wnukami. Bycie dziadkiem to fajna sprawa?
Bardzo! Najfajniejsze jest to, że my, dorośli, możemy być świadkami tego, jak dzieci odkrywają świat i że możemy w tym procesie uczestniczyć. Mam czworo wnucząt i staram się spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Lubię te momenty, kiedy mogę z nimi pobyć, wyjść na plac zabaw, chociaż dojście do niego wymaga sporej koncentracji, bo jedno dziecko jedzie na rowerze, drugie na hulajnodze… Teodor np. nie ma jeszcze dwóch lat, a z kolei Gutek, który ma sześć lat, jest bardzo energicznym dzieckiem.
Tomasz Zubilewicz o wierze
Jakie wydarzenia uważa pan za szczególnie istotne dla swojej wiary?
Ważnym momentem były rekolekcje ewangelizacyjne, które odbyły się w grudniu 1978 r. Wtedy tak naprawdę rozpoczęła się moja przygoda z Panem Bogiem, przyjąłem Go jako swego Pana i Zbawiciela. Kolejnym kluczowym etapem na drodze rozwoju duchowego była kilkunastoletnia formacja we wspomnianym Ruchu Światło-Życie. W tym miejscu wspomnę o jeszcze jednym wydarzeniu, które miało miejsce w dalekich Indiach. Otóż był rok 1984. Jako student geografii wyruszyłem w podróż naukową, która trwała półtora miesiąca. Wyprawa obejmowała Tajlandię, Singapur, Malezję oraz Indie. Podczas pobytu w Indiach skradziono mi portfel, w którym znajdowały się pieniądze, paszport, a także bilet na lot powrotny do Polski, który był ważny jeszcze przez kilka dni.
Kradzież zgłosiłem na policji, następnie pojechałem do ambasady, gdzie otrzymałem kopię paszportu, po czym udałem się do indyjskiego biura podróży w celu otrzymania duplikatu biletu. „Wyślemy do Warszawy faks. Jeżeli otrzymamy potwierdzenie, że był pan na liście osób, które kupiły wcześniej bilet, wydamy duplikat”, usłyszałem po przedstawieniu sprawy. Dni jednak mijały, a potwierdzenie z Warszawy nie przychodziło.
Ale udało się wrócić do domu?
Gdy w czwartek, a więc w dniu, w którym powinienem wracać do Polski, usłyszałem, że potrzebnego dokumentu wciąż jeszcze nie ma, załamałem się. Wtedy jeden z Hindusów pracujących w tym biurze, widząc, jak bardzo jestem zestresowany, wstał, podszedł do mnie i zapytał: „Czy jesteś człowiekiem wierzącym?”. Ja na to, że tak. „To zaufaj swojemu Bogu”, powiedział. To była dla mnie prawdziwa lekcja pokory. Zawstydziłem się przed Bogiem, że moja wiara, mimo przeżytych wcześniej rekolekcji, mimo deklaracji o oddaniu życia Jezusowi, jest taka słaba. Nieznajomy człowiek na drugim krańcu świata przypomniał mi, komu powinienem ufać. Oczywiście wszystko pomyślnie się skończyło i jeszcze tego samego dnia siedziałem w samolocie do Polski.
Czytaj także:
Radosław Pazura: Bezdomność mogła grozić także mnie [wywiad]
Tomasz Zubilewicz o byciu chrześcijaninem
Jest pan wyświęcony na lektora. Co ta posługa wnosi w pana życie?
To piękna posługa, która umożliwia mi m.in. czytanie Słowa Bożego w czasie liturgii. Dla mnie Słowo Boże ma ogromne znaczenie. Myślę, że ludzie mają dziś w sercu ogromną potrzebę umocnienia poprzez Słowo, dlatego dobrze byłoby, gdyby księża podczas kazań i homilii nam je tłumaczyli, podkreślali moc Słowa Bożego. Z kościoła po mszy świętej powinniśmy wychodzić umocnieni, ubogaceni. Zachęcam do korzystania z aplikacji w smartfonach, które odnoszą się chociażby do czytań z każdego dnia.
Co, oprócz karmienia się Słowem Bożym, poleca pan na niepogodę duszy?
Nam, chrześcijanom, nie wypada martwić się problemami, które nas spotykają. Nie wypada nam też się poddawać. Jeśli doświadczamy jakichś trudności, potraktujmy je jako lekcję, spróbujmy wyciągnąć z nich naukę, a przede wszystkim oddajmy je Bogu. On pragnie wyłącznie naszego szczęścia. Starajmy się być ludźmi radosnymi. Niech uśmiech na naszej twarzy będzie świadectwem dla innych. I pamiętajmy: wszystko zmierza ku dobremu. Jeżeli zadbamy o życie duchowe, Bóg zadba o całą resztę.
Czytaj także:
Muniek Staszczyk: Chrześcijaństwo to dla mnie bardzo interesująca podróż