W czasie mojej podróży wysłuchałem wiele historii. Słuchałem, jak ludzie płakali, wylewali swoje żale na Kościół, swoich rodziców, żony i mężów. W końcu zaczynali mnie pytać: „A o co chodzi z tym krzyżem?”. Dopiero wtedy otwierałem usta.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Weronika Pomierna: Przeszedłeś ponad 6700 kilometrów, modląc się za swój kraj. To tyle co z Wilna do Malagi, tam i z powrotem! Jak poinformowałeś o swoim planie rodzinę? „Wychodzę na spacer bez portfela i karty kredytowej. Do zobaczenia za dwa lata”?
Jim Murphy: Miałem wtedy 39 lat i byłem singlem. To był 1992 r. Świętowano 500. rocznicę przybycia Kolumba do Stanów. Pewnego dnia usłyszałem w kościele, jak amerykańscy biskupi zachęcali, aby chrześcijanie byli ludźmi pojednania i szukali nowych sposobów, aby głosić Jezusa, który jest nadzieją. Wzywali chrześcijan, aby przepraszali za nadużycia, które miały miejsce w ciągu tych 500 lat: za niewolnictwo i zło, którego biali dopuścili się wobec rdzennych mieszkańców Ameryki.
Słyszałem kiedyś o grupie ludzi, którzy szli przez stan Michigan i modlili się. Zacząłem zastanawiać się, czy i ja mógłbym zrobić coś takiego. Czułem się wolny, podejmując decyzję, aby przejść odległość, jaka dzieli Florydę od Kalifornii. Rodzina wspierała mnie od samego początku.
Czytaj także:
Nawrócony fan metalu na onkologii. Przechodzi leczenie, modli się i ewangelizuje w szpitalu
To nie był zwykły spacer. Zdarłeś 14 par butów, a na ramionach niosłeś dwumetrowy krzyż. Nie czułeś się jak Noe? Mieszkańcy twojego miasta nie wytykali cię palcami?
Ktoś raz rzucił we mnie cegłą. Niektórzy robili obsceniczne gesty, wyśmiewali mnie, ale to była kropla w morzu. Większość ludzi, którzy mnie mijali, była pozytywnie nastawiona. Gdy szedłem w pojedynkę autostradą, ludzie zatrzymywali samochody, klękali na drodze i prosili o modlitwę. To był dla mnie normalny widok w ciągu tych 2 lat. Pytali też, czy mogę przyjść do ich kościoła i modlić się za nich.
Widziałeś, jak Bóg uzdrawiał ludzi?
Cuda na trasie zdarzały się co chwila. Mógłbym mówić o nich cały dzień (śmiech)! Gdy tylko dotarłem do pewnego miasta w sobotnie popołudnie, powiedziano mi, że muszę koniecznie iść do domu kobiety chorej na raka. Była umierająca. Nie znałem tej rodziny. Zaprowadzono mnie do jej domu.
Wchodzę z dwumetrowym krzyżem. Lekka konsternacja. Sypialnia wyglądała jak sala na OIOM-ie: monitory, pełno rurek, rodzina płacze. Zapytali, kim jestem. „Idę z krzyżem przez Amerykę. Poproszono, żebym tu przyszedł i pomodlił się za was, więc jestem”.
Nie wiedziałem, jak mam się modlić. Prosić o cud? A może Bóg chce zabrać ją do siebie? Wziąłem ją za rękę, przyłożyłem do krzyża i pomodliłem się prostymi słowami, aby Bóg pobłogosławił ją i uzdrowił. W poniedziałek wychodzę rano z kościoła. Wokół tłum. 40 osób chce iść ze mną dalej. Myślę: skąd się o mnie dowiedzieli?
Zazwyczaj szedłeś sam?
Bywało bardzo różnie. Czasem szedłem sam przez 3-4 dni, mierząc się z upałem pustyni. Potem dołączało do mnie kilkadziesiąt osób. Pewnego dnia szło nas łącznie 170 osób! Wtedy w poniedziałek dostrzegłem w tłumie pewną kobietę. Tryskała radością i wyglądała znajomo. Podchodzi i mówi: „Chcę ponieść krzyż! Pozwól mi!”.
Czy my się gdzieś nie spotkaliśmy?
Mówi: „Tak, modliłeś się za mnie w sobotę”. Ale przecież byłaś umierająca! – odpowiadam. „Tak, ale po twojej modlitwie czuję się świetnie”. Nie wierzyłem własnym oczom. Szła z krzyżem pierwszy dzień, drugi, potem rozdzieliliśmy się i straciłem z nią kontakt. Gdy modliłem się za nią, czułem się bardzo niekomfortowo. Dla Boga nie miało to znaczenia.
Innym razem podeszła do mnie kobieta i powiedziała, że ma dużego, wyczuwalnego guza na piersi. Dotknęła krzyża i nagle poczuła ciepło. Powiedziała nam, że w tym momencie poczuła, że guz zaczął się zmniejszać, aż po chwili przestała go w ogóle czuć. Kilka innych kobiet też tego doświadczyło.
Pewnego dnia modliłem się za mężczyznę, który przez wiele lat był narażony w pracy na wdychanie toksycznych substancji. Miał chore płuca. Trzeba było podawać mu tlen. Wrócił dzień po modlitwie, żeby nieść krzyż. Grał na harmonijce i tańczył. Mówię: myślałem, że ty nie masz płuc! „Wygląda na to, że je odzyskałem. Po 15 latach!” – odpowiedział. Szedł ze mną przez kilka tygodni, uwielbiając Boga. Non stop grał.
Czego nauczyłeś się w czasie tej podróży?
Cierpliwości. Życie to spacer. My chcemy, żeby rzeczy działy się szybko, a Bóg prowadzi nas krok po kroku. Nauczyłem się Mu ufać. On zrobił wtedy tak wiele niesamowitych rzeczy, że teraz wiem, że zawsze się mną zaopiekuje. Gdy przychodzi lęk, przypominam sobie tamtą podróż. Wiem, że teraz też mi pomoże.
Kiedy poczułeś, że troszczy się nawet o twoje najgłębsze potrzeby?
Gdy szedłem przez Amerykę, nie miałem ze sobą żadnych pieniędzy. Pewnego dnia byłem bardzo głodny. Od kilku dni nic nie jadłem. Gdy chodziłem do szkoły, mama szykowała mi kanapkę z kiełbasą, frytki i batonik. Przez cały dzień myślałem: Królestwo za kanapkę, frytki i batonika! Chyba zacząłem tęsknić za najbliższymi (śmiech).
Pojawiło się narzekanie: „Panie, jestem sam na tym pustkowiu. Nie mam nic do jedzenia. Robię to dla Ciebie. Miałeś się o mnie troszczyć, a ja od kilku dni nic nie jadłem…”. Usiadłem, oparłem się o słup telefoniczny i jak małe dziecko zawołałem „Nie ruszę się stąd, dopóki nie dostanę czegoś do jedzenia”.
W tym momencie zatrzymuje się samochód. Wysiada mężczyzna i pyta: „Czy to ty jesteś tym mężczyzną od krzyża?”. Hm, obok leży krzyż, więc pewnie to ja. „Widziałem cię rano i wtedy usłyszałem głos: On jest głodny, daj mu coś do jedzenia! Zazwyczaj nie słyszę głosów, więc próbowałem to zignorować”.
W końcu facet nie wytrzymał?
Zadzwonił do mamy. „Jakiś mężczyzna idzie z krzyżem ulicą. Mogłabyś zrobić mu coś do jedzenia? Zawiozę mu po pracy”. „To od mojej mamy – powiedział, wręczając mi reklamówkę. – Nie wiem, co jest w środku, ale to dla ciebie”. Od razu przeprosiłem Boga za to moje narzekanie. Pomodliłem się i otworzyłem opakowanie. W środku była kanapka z kiełbasą, frytki i batonik.
Dokładnie to, o czym marzyłeś!
Schowałem to wszystko i na kolanach przepraszałem Boga. To nie tak, że za każdym razem, gdy modliłem się o jedzenie, dostawałem to, o czym marzyłem. To tak, jak śpiewa Mick Jagger: You can’t always get what you want. Bóg nie zawsze dawał mi to, czego chciałem, ale zawsze dawał mi to, czego potrzebowałem. Czasem zdarza się, że Bóg daje ci to, czego bardzo pragniesz. Wiesz, dlaczego to robi? Chce pokazać ci, że zna nawet twoje najgłębsze potrzeby.
Czego nauczyłeś się na temat ewangelizacji w czasie twojego spaceru przez Amerykę?
Za dużo mówimy. Powinniśmy więcej słuchać, a zdecydowanie mniej mówić. Zamiast pokonać osobę argumentami, spróbujmy ją poznać, spotkać się z nią w tym miejscu, gdzie jest teraz.
Nie mów: „Wiem, czego ci potrzeba. To zrobiłeś nie tak”. Pozwól rozmówcy mówić i cierpliwie słuchaj. Niech opowie ci swoją historię. Gdy wysłuchasz go, zapytaj, czy jest gotowy spotkać się z Jezusem.
W czasie mojej podróży wysłuchałem wiele historii. Słuchałem, jak ludzie płakali, wylewali swoje żale na Kościół, swoich rodziców, żony i mężów. W końcu zaczynali mnie pytać „A o co chodzi z tym krzyżem?”. Dopiero wtedy otwierałem usta.
Co im mówiłeś?
Że Bóg rozumie ich ból. On rozumie to, co teraz czujesz. Dlaczego? Ponieważ Jezus, który był na tym krzyżu, również został niesprawiedliwie potraktowany. On wie, co to znaczy zostać zdradzonym przez bliskich. Wie, jak boli fizyczny ból.
Starałem się być szczery. Mówiłem: Przepraszam cię, nie wiem jak mogę pomóc ci rozwiązać twoje problemy, jak zaradzić twojemu bólowi. Proponowałem: „A może moglibyśmy zrobić tak? Połóż swoje dłonie na krzyżu i oddajmy ten ból, który nosisz w sobie, Jezusowi”. Właśnie wtedy widziałem największe przełomy w życiu ludzi.
Czytaj także:
Jan Staszczyk: Bóg uchylił mi rąbka tajemnicy