separateurCreated with Sketch.

Straciliśmy siedmioro dzieci. Teraz mamy dziewięcioro, w tym dwoje na ziemi, a resztę w niebie

STRACILIŚMY 7 DZIECI, TERAZ MAMY 9
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Lidia Konar - 14.12.18
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Nie chciało mi się jeść ani rozmawiać z mężem, ale największe pretensje miałam do Boga. Kiedyś wyobraziłam sobie Matkę Bożą nakładającą na nas płaszcz. Gdy byłam w ciąży z Michałkiem, powiedziałam Jej: Zawierzam Ci moje łono.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Lidia Konar: Może zacznijmy od samego początku. Wyszłaś za mąż, pojawiło się pragnienie dzieci, ale to marzenie dosyć długo się spełniało.

Krystyna Wzgarda: To pragnienie jakby się spełniło, kiedy dowiedzieliśmy się z mężem o pierwszej ciąży. Euforia jaka towarzyszy kobiecie, gdy się dowie, że zostanie matką, jest niesamowita, ale nie zdążyliśmy się nacieszyć tą ciążą, bo w 8. tygodniu okazało się, że była ona pozamaciczna.

Wtedy byliśmy od 2 lat w Szkocji, moja wiara rosła i rosła, a w momencie, gdy dowiedziałam się, że ciąża była pozamaciczna, to ten żar zamienił się w niechęć do Niego. Strata dziecka, czy to pierwszego czy kolejnego, jest traumatyczna dla małżeństwa i to trzeba przejść: żałobę, trudne stany.

Jak sobie radziłaś ze stratą pierwszego dziecka?

Cierpiałam w ciszy. Przez pierwszy miesiąc byłam na zwolnieniu chorobowym. Nie chciało mi się jeść ani nawet rozmawiać z mężem, ale największe pretensje miałam do Boga. Nie rozumiałam, po co to się stało, tym bardziej, że po tej ciąży pozamacicznej dostałam zastrzyk poronny, gdzie powinni mi byli zrobić zabieg czyszczenia.

Lekarz, do którego poszłam na kontrolę, zapytał: „Kto pani podał ten zastrzyk? Wie pani, że po tym zastrzyku nie zachodzi się w ciążę? Bardzo rzadko to się zdarza. Kto o tym zadecydował, by go pani podać?”. „Lekarz w szpitalu” – odparłam. Lekarz powiedział, że jest mu przykro, ale ma nadzieję, że będziemy mieli dzieci. Ja wtedy się załamałam. Przechodziła nam przez myśl adopcja.

Jak znów odnalazłaś światło w tej ciemności?

Pojawiła się wspólnota „Credo”, którą stworzył w Aberdeen nowo przybyły jezuita, o. Tomasz Klin. Właściwie to wszyscy ją razem tworzyliśmy – Polacy na obczyźnie. Kiedy o. Tomasz przyszedł do nas po raz pierwszy po kolędzie, zapytał, o co chcielibyśmy się pomodlić. Odpowiedzieliśmy, że o dziecko. Kolęda była w styczniu, a w maju byłam w ciąży. Mamy teraz 6-letniego synka Michałka, który urodził się po 3 latach starań. To była duża łaska, to było też dużo modlitwy.

Czy była w tym wszystkim Maryja?

Oczywiście, że tak. Kiedyś wyobraziłam sobie Matkę Bożą nakładająca na nas płaszcz, taką ochronę, i cokolwiek by się nie działo, Ona nas strzeże. Gdy byłam w ciąży z Michałkiem, powiedziałam Jej: „Zawierzam Ci moje łono. Prowadź mnie, nałóż płaszcz opieki na moje łono, na to dziecko, które noszę w sobie, zawsze je strzeż od śmierci”.

W tamtym czasie wiele osób modliło się za nas wstawienniczo, szkoccy charyzmatycy – Helen i Jamus (Helen już nie żyje). Dużo było wsparcia takiego modlitewnego. I to było takie paliwo, taka pewność, że nie jesteś sama, pomimo trudności w ciąży. Czułam też, że była przy nas Matka Boża.

Poronienie jest tajemnicą cierpienia…

Tak. Chcieliśmy mieć więcej dzieci, więc zaszłam w kolejną ciążę. Najpierw miało to być jedno dziecko, ale potem okazało się, że to bliźnięta. W 14. tygodniu ciąży dowiedzieliśmy się, że jedno z dzieci miało rozszczep główki. Lekarz powiedział nam, że nie ma żadnego zagrożenia dla tego zdrowego dziecka, ale że to chore może umrzeć. Krótko po powrocie do domu dostałam telefon ze szpitala: lekarz stwierdził, że jednak się pomylił: konsultował się z lekarzami z Glasgow i natychmiast trzeba usunąć to chore dziecko.

Pojechałam do szpitala, powiedziałam lekarzowi, że absolutnie nie zgadzam się na to, bo jestem osobą wierzącą i chcę zaryzykować, bo skoro Bóg dał tym dzieciom życie i tylko On może je zabrać. Lekarz spojrzał na mnie jak na wariatkę i powiedział mi i mężowi, że jesteśmy nieodpowiedzialnymi rodzicami.

Na koniec stwierdził, że nie jest w stanie nam pomóc i skierował mnie do innej kliniki. W tym czasie czułam się coraz gorzej, ale liczyłam się z tym, że to dziecko może umrzeć. Lekarz powiedział, że jeśli to dziecko przeżyje, co było w 50 procentach możliwe, to umrze po 2 godzinach, że to jest straszny widok, urodzenie takiego dziecka. Odpowiedziałam mu, że mi wystarczą te 2 godziny, bo to jest moje serce, które noszę w sobie i chcę, by odeszło w godny sposób.

Po 3 tygodniach poszliśmy na USG i pani doktor mnie badała i badała. W pewnym momencie chwyciła mnie za rękę. „Co, umarło?” – zapytałam. Ona na to, że obydwoje nie żyją. W tym momencie przyszedł szok. Miałam wrażenie, że moje ciało zostało pokrojone na kilkanaście kawałków. Ja byłam w 17. tygodniu ciąży. Zapytałam lekarkę: „Co teraz?”. „Będzie pani musiała te dzieci urodzić” – odpowiedziała.

Wtedy widziałam tylko okno w jej gabinecie i miałam ochotę przez nie wyskoczyć. Po 4 dniach urodziłam te dzieci, w strasznych bólach. Pamiętam taką pustkę w środku, jakby ktoś wyrwał ze mnie kawałek mojego serca, mojego życia. Co w tym wszystkim było dobre, to to, że w szpitalu zapytali mnie, czy będziemy chcieli mieć pogrzeb dzieci. Okazało się, że w szpitalu znali o. Tomasza, bo w czwartki miał dyżury, więc wszystkie formalności związane z pochówkiem załatwili z nim.

Na pogrzeb zaprosiliście przyjaciół.

Najbliższych znajomych i przyjaciół. To chyba był najgorszy dzień w moim życiu. Urodzenie tych martwych dzieci nie było taką traumą, jak ich pochowanie. Miałam wrażenie, że razem z tymi dziećmi, tak jak je urodziłam, tak i umarłam. Ciągle pytałam o. Tomasza: „Dlaczego Pan Bóg to robi?”. I on mi wtedy mówił, że na to pytanie dostanę odpowiedź po drugiej stronie.

Radził też, żeby się modlić do tych dzieci. Bardzo długo dochodziłam do siebie i fizycznie, i psychicznie. Pamiętam, że był też taki moment, że straciłam pamięć. Szłam ulicą z Michałkiem i nagle zapomniałam, gdzie jestem, nie umiałam zawiązać sobie szala. Ludzie stali i tylko na mnie patrzyli, ale nikt do mnie nie podszedł, żeby mi pomóc, a ja czułam się jak małe, zagubione dziecko.

Pytałam wtedy Boga: „Gdzie jesteś? Dlaczego doprowadzasz mnie aż do takiego stanu?”. Pytałam Maryi: „Mamo, dlaczego Tata pozwolił, żeby nasze dzieci odeszły”. Ojciec Tomasz mi potem powiedział, że to bardzo dobrze, że mówię Bogu o tym buncie, bo to trzeba wykrzyczeć, wyrzucić z siebie ten ból.

Czytaj także:

Jednak Bóg o tobie nie zapomniał…

Ta pierwsza trauma trwała przez parę miesięcy, ale pomogli mi znajomi, przyjaciele, którzy nas wspierali i pomagali krok po kroku to przechodzić. Przychodzili, siadali, wypijali herbatę, przynosili coś do jedzenia, starali się wspierać nas modlitwą. Przez tę modlitwę dużo takiego wsparcia, ciepła.

Najlepszym wsparciem powinien być mąż. Mężczyźni trochę inaczej radzą sobie z takimi sprawami, bo mój Sewer nie umiał sobie poradzić i mnie pytał, jak długo jeszcze będę płakać, a o. Tomasz mu powiedział: „Seweryn, ty sam idź się wypłacz”. I któregoś dnia mój mąż faktycznie się wypłakał.

Ojciec Tomasz bardzo dużo mi pomagał, wspierał duchowo, dużo się modlił. Któregoś dnia gdy przyszedł, myłam okno, pomógł mi te okna umyć i zamknąć. Miał on wiele styczności z takimi osobami tutaj, właśnie z nami – Polkami. Przychodził, brał mnie za rękę, przytulał jak tata i cały czas powtarzał, że będzie dobrze. „Ten krzyż postaraj się nieść, jak tylko możesz” – mówił. Ja na to odpowiadałam, że jest bardzo ciężki, że już nie daję rady.

Kiedyś mu powiedziałam, że mi się nie chce żyć, że chcę umrzeć, a on mi na to: „Krysia, to jest twoja droga krzyżowa i musisz przez nią przejść tak, jak Pan Jezus. Kiedy przejdziesz przez ten krzyż, to zobaczysz, przyjdzie zmartwychwstanie”.

I kiedy ono przyszło?

Byliśmy na modlitwie o uzdrowienie. Trwała godzinę, ale uwolniła mnie na dobre. Zobaczyłam na tej modlitwie taki miecz, który mnie odcina i wtedy przyszło to zmartwychwstanie. Jeszcze przed tą modlitwą w pewien ciepły poranek wydarzyło się coś nadzwyczajnego. Wszyscy jeszcze spali. Nagle zobaczyłam takie ogromne światło w pokoju, a potem 2 dłonie, na których były nasze bliźnięta. I te dłonie tak się unosiły do góry. Płakałam wtedy chyba z godzinę.

Wtedy też poczułam, że uszedł ze mnie strach, lęk. Potem, po tej modlitwie przyszło takie oczyszczenie, ale i spokój. Od tamtej pory zaczęłam już normalnie funkcjonować, wychodzić na ulicę, spotykać się z ludźmi. W końcu potrafiłam się bawić z Michałkiem, bo wcześniej tego nie potrafiłam. Tylko żyłam tym bólem.

A potem?

Potem też było jeszcze jedno poronienie, ale to było w takim bardzo długim odstępie czasu i już umiałam to przejść. Jak przychodzi kolejne poronienie, to czujesz się jak taka maszyna do ronienia dzieci, taki robot, że tak musi być. Ale tak nie musi być, coś jest tego powodem. Były zrobione badania genetyczne, które absolutnie nic nie wykazały, wszystko jest w porządku.

Bliźnięta – później okazało się, że to były dziewczynki. Na oddziale patologii ciąży nazywali mnie weteranką… W sumie straciliśmy siedmioro dzieci, także mamy dziewięcioro dzieci, w tym dwoje na ziemi, a resztę w niebie.

Ponad rok temu dostaliście maleńki dar…

Tak. Pojawiła się Marysia. Jakieś 4 lata wstecz, w czasie jakiegoś zjazdu charyzmatyków w katedrze, klęczałam w ławce i modliłam się w duchu: „Boże, tak bardzo chciałabym mieć jeszcze jedno dziecko, chociaż jedną dziewczynkę”. W pewnym momencie zauważyłam, że modliła się nade mną pewna starsza pani, którą znałam z kościoła. Pixie. Poklepała mnie po ramieniu i powiedziała: „Bóg mówi, że za niedługo będziesz miała piękną, śliczną dziewczynkę”.

Byłam w szoku, bo ona nie mogła wiedzieć, o co się modliłam. Jednak Bóg dotrzymuje swoich obietnic. Potrzebowałam 3 lat, żebym w sobie przepracowała pewne rzeczy, pogodziła się z tą sytuacją i dała się poprowadzić Panu Bogu. Do dzisiejszego dnia ja nie wiem, jak ja zaszłam w ciążę, bo wiem, jak wyglądają moje cykle, jak to wygląda regularnie. Jak się Marysia urodziła, to płakałam ze szczęścia.

W ogóle Michałek i Marysia to są takie nasze dwa ogromne dary od Niego. Czasem myślę, że dzieci są takim paszportem do nieba. Czasami mam wrażenie, że czuję obecność tych nienarodzonych dzieci, taką dobrą obecność.

W szkole Michałka jest przemoc i boję się o niego. Nieraz więc proszę dzieci w niebie: „Prowadźcie Michałka bezpiecznie” i wiem, że cokolwiek by się nie działo, on jest bezpieczny, bo ktoś za nim stoi i się wstawia.

Często też proszę Maryję: „Matko Boża, pomóż mu tam, gdzie ja nie mogę, interweniuj tam, gdzie my nie możemy jako rodzice”. Maryja jest, ona zawsze będzie. Ja do niej nie mówię Maryjo, po prostu mówię Mamo: „Mamo, pomóż mi”. I przychodzi ukojenie.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.