separateurCreated with Sketch.

O. Tomasz Nowak OP: w zakonie niesłusznie oskarżono mnie o alkoholizm. Wytrwałem i przebaczyłem

OJCIEC TOMASZ NOWAK OP
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Elżbieta Wiater - 10.12.17
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Więc wspólnota świętowała te imieniny, a ja siedziałem w pizzerii i płakałem do mojej pizzy. Strasznie bolało to, że oskarżenie wykluczyło mnie ze wspólnoty i nie mogę z nią być, a ja tak kocham braci.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Pasja dominikanina – o. Tomasz Nowak w rozmowie z Elżbietą Wiater opowiada o najtrudniejszym doświadczeniu na drodze swego powołania.

Elżbieta Wiater: Ojcze, co było dla ciebie najtrudniejszym doświadczeniem w życiu zakonnym?

O. Tomasz Nowak OP: Już gdzieś od początku było takie „niepasowanie”: czułem, że mam powołanie i jednocześnie, że nie pasuję do niego. Moja osobowość i to, że w przeszłości byłem związany z subkulturami punkowymi czy hippisowskimi, nie bardzo pasowało do struktury zakonnej.

Przed wstąpieniem trochę obycia kościelnego i liturgicznego zdobyłem w Oazie. Dzięki temu, tak myślę, byłem w stanie jakoś się zmieścić w ramach, nawet jeśli wystawałem na boki. Może pomogła też taka dominikańska wielowymiarowość i otwartość. Tak zasadniczo nikt nie wierzył, że się ostoję: ani moi kumple, ani księża, którzy mnie znali.

Ta zewnętrzna presja była pierwszym cieniem na powołaniu. Do tego doszły codzienne doświadczenia w nowicjacie, pokazujące mi moje niedostatki.

Na szczęście siła powołania i wiary w Boga była na tyle duża, że mimo tych „ucisków” trwałem i nawet, powiem szczerze, czułem się szczęśliwy, miałem poczucie bycia na swoim miejscu. Gdyby wtedy mnie ktoś zapytał o problemy, to chyba nawet bym ich nie widział. Radość z tego, że idę drogą, którą Pan Bóg mi dał, wszystkie trudy spychała na bok.

Później doszły kłopoty na studiach. Byłem po budowlance, więc jaki tam był ze mnie humanista, i filozofia czy potem teologia to był dla mnie obcy świat, niezrozumiały w dużej mierze. Przez to nie byłem orłem intelektu, co też stawiało pod znakiem zapytania moje dominikańskie powołanie. Chociaż studia nie były dla mnie tak istotne, bo byłem przekonany, że mam być bratem zakonnym, bez święceń. Tak naprawdę dopiero przy ślubach wieczystych zdecydowałem, że zostanę kapłanem.

Po święceniach zachłysnąłem się pracą duszpasterską. Bardzo chciałem służyć, pomagać ludziom. Najpierw byłem submagistrem* nowicjatu i jednocześnie duszpasterzem Odnowy w Duchu Świętym, muzyków, dzieci, rodzin, wspólnot neokatechumenalnych... Przez sześć tygodni Wielkiego Postu głosiłem osiem cykli rekolekcji. Do tego jeszcze prowadzenie indywidualne ludzi, studia doktoranckie.

Wszystko robiłem, co się dało, ale to było bezmyślne. Zresztą nikt mi nie powiedział, że da się inaczej, mądrzej. Wypaliłem się zawodowo, bo robiłem za dużo, do tego ciągle pomijając siebie samego.

Ostatecznie po pięciu latach od święceń nie było mnie stać na nic więcej poza odprawianiem mszy i spowiadaniem podczas wyznaczonych mi dyżurów w konfesjonale. Potrzebowałem potem dwa i pół roku na wyjście z tego przemęczenia.

Dużo dały mi wtedy kolokwia wzrostu w ramach szkoły formatorów zakonnych. Może nie była to wielka terapia, ale to, że miałem się przed kim wygadać i samego siebie usłyszeć, mi pomogło. Jeszcze bardziej pomocne było jeżdżenie co miesiąc czy półtora do kamedułów na krakowskie Bielany, na kilka dni. I ta „terapia łączona” pozwoliła mi stanąć na nogi.

I wtedy przyszło fałszywe oskarżenie?

Dokładnie. Wydawało mi się, że się ogarnąłem, i wtedy był ten strzał – oskarżenie o alkoholizm. Kiedy doszło ono do ówczesnego prowincjała, to chcąc nie chcąc, musiał mnie zdjąć ze wszystkich sprawowanych funkcji i wysłać na terapię AA. To było dla mnie jak odarcie z szat: pozbawiono mnie wszystkiego, zdegradowano i to przyszło od najbliższych braci.

A co było dla ciebie, ojcze, najtrudniejsze w tym doświadczeniu?

Kocham braci i mam do nich wiele szacunku, więc było dla mnie zupełnie niezrozumiałe, że ktoś mógł mnie skrzywdzić. I to wtedy, kiedy właśnie starałem się pozbierać.

Najmocniej zabolał mnie moment, kiedy były imieniny przeora, którego ja zaproponowałem na tę funkcję. Cieszyłem się bardzo na to świętowanie, ale ponieważ był na nim alkohol, nie mogłem być, bo w ramach terapii AA podpisuje się deklarację, że nie będzie się na spotkaniach, na których się pije. Więc wspólnota świętowała te imieniny, a ja siedziałem w pizzerii i płakałem do mojej pizzy. Strasznie bolało to, że oskarżenie wykluczyło mnie ze wspólnoty i nie mogę z nią być, a ja tak kocham braci.

Trudne było też to, co informacja o moim alkoholizmie sprawiła. Bracia nie wiedzieli, jak się wobec mnie zachowywać. Dlatego każdy się odsuwał i to powodowało, że byłem jeszcze bardziej samotny, bo tak naprawdę nie miałem z kim przeżywać tego doświadczenia.

A terapia sama w sobie była trudna, ciągły ping pong: jestem alkoholikiem, nie jestem. Z czasem widziałem coraz wyraźniej, że to mnie nie dotyczy. Pod koniec, jak chodziłem na mityngi, to czułem, że okłamuję tych ludzi, mówiąc: „Nazywam się Tomasz, jestem alkoholikiem”.

Po pół roku nie wytrzymałem i zadzwoniłem w końcu do prowincjała. Powiedziałem: „Okłamuję tych ludzi, okłamuję was wszystkich. Możesz mi wierzyć albo nie, ale dzwonię, żeby ci powiedzieć, jak ja to widzę”. I to na szczęście go przekonało i uznał, że nie ma sensu kontynuować terapii.

Gdy teraz rozmawiam z innymi kapłanami czy zakonnikami, to widzę, że wcześniej czy później każdego spotyka takie doświadczenie. Jak idziesz za Jezusem, to się po prostu wydarza. To jest krzyżowanie i śmierć. Ktoś cię krzywdzi, nawet mając dobre intencje. W końcu z Jezusem też tak było, że wszyscy chcieli dobrze.

Tylko każdy inaczej rozumiał to „dobrze”

Dokładnie. I z nami też tak się dzieje: ktoś zostaje niesłusznie oskarżony przez penitenta, rodziców w szkole, nauczycieli, współbraci. Najczęściej to są właśnie ci, którym poświęciłeś swoje życie.

I to, czy po tej śmierci nastąpi zmartwychwstanie, zależy od reakcji oskarżonego. Spotykam ludzi, u których od takiej sytuacji minęło już wiele lat, a oni wciąż są rozżaleni.

Przyznam, że ja też do pewnego momentu czułem gniew. Było tak do chwili, kiedy modląc się po raz kolejny u kamedułów, przy lekturze usłyszałem wewnętrzny głos: „To była twoja Pasja”. Nie zrozumiałem tego w pierwszym momencie, zaskoczony byłem, bo mi się takie rzeczy raczej nie zdarzają. A głos znów powtórzył: „To była twoja Pasja”.

Wtedy zobaczyłem, jak bardzo to, co mi się wydarzyło, podobne jest do tego, co spotkało Pana Jezusa: oskarżenie, wykluczenie, samotność, wypisany nad głową tytuł winy, bezradność, że nawet jeśli ktoś chciałby ratować, to nie ma jak. I to mi pozwoliło zrozumieć, że tu coś więcej miało miejsce, niż można dostrzec ludzkimi oczami. Dotarło do mnie, że to był ważny etap mojego życia i tylko ode mnie teraz zależy, czy przyjmę płynące z niego błogosławieństwo.

Bo wtedy zaraz się pojawiło drugie słowo: „Czy wierzysz w nowe życie?”. To pytanie domagało się odpowiedzi wprost: „Wierzę”. Z tym, że w tamtym momencie to było ostatnie słowo, które mogłem szczerze wypowiedzieć. Dlatego powiedziałem: „Na Twoje słowo, ufając Tobie, wierzę w nowe życie”. Uwierzyłem w nowe życie, ale nie własną siłą, nie dlatego, że ufałem własnej mądrości. I zaczął się proces uzdrawiania.

Na czym on polegał?

Zaczęło się od konkretnego gestu mającego wyrazić przebaczenie. Byłem wtedy przekonany, że dawno przebaczyłem, ale szybko się okazało, że dość powierzchownie. Gdy miałem wysłać esemesa z prośbą, żeby jeden z tych braci, którzy mnie oskarżyli, wyjechał po mnie na dworzec, to pomyślałem, że wolę na kolanach iść z dworca do klasztoru, niż żeby on po mnie wyjeżdżał. Tą jedną wiadomość pisałem dwie i pół godziny.

Ona jednak tak dużo zmieniła we mnie, że kiedy potem ktoś rzucał uwagi na temat terapii, to one się ode mnie odbijały, jakbym miał na sobie zbroję. Przez ten jeden gest przyszło uzdrowienie serca.

Teraz myślę o tym, co się wtedy wydarzyło, jako o najlepszym momencie mojego życia. Emocjonalnie to dalej jest przykre, nikomu tego nie życzę. Jednocześnie widzę, że naprawdę przyszło nowe życie: bardziej owocne, w większej bliskości z Panem Bogiem. Cała moja późniejsza posługa jest jakoś dotknięta tym doświadczeniem: mam większe zrozumienie dla ludzi, lepiej rozumiem tego typu sytuacje duchowe czy życiowe. To doświadczenie nie do przecenienia, chociaż, tak po ludzku, nikomu bym tego nie życzył.

*submagister nowicjatu – ojciec pomagający mistrzowi nowicjatu w formowaniu kandydatów do zakonu.

O. Tomasz Nowak – dominikanin, znany kaznodzieja i rekolekcjonista, dyrektor Dominikańskiego Ośrodka Kaznodziejskiego.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.