separateurCreated with Sketch.

Rodzicielstwo to nie udręka!

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Miłość, z uporem maniaka, brzęczy nam w sumieniach, że najpierw jesteśmy mężem i żoną, a potem mamą i tatą.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Późne popołudnie. Ruszam w drogę. Przede mną noc wspinaczki. Po kilku długich godzinach siedzę na szczycie i łapię pierwsze promienie słońca. Zmęczona, ale szczęśliwa. A potem końcowy punkt podróży: msza święta. Brudna i obładowana, jak zwykle siadam w drugiej ławce i… zasypiam.

Jeżeli zastanawiacie się, jak wygląda rodzicielstwo na co dzień, to właśnie tak. Z tą różnicą, że na szczyt nie idziecie sami. Obok wędruje ktoś ukochany najbardziej na świecie i dziecko. A czasem więcej dzieci.

Lubię moje pasje, lubię swoją pracę i wszystko, czym mogę żyć po godzinach matkowania. Nawet lubię pobyć sama ze sobą, jak za dawnych, panieńskich czasów. Wszystko to jest składową mojej drogi. Ale fakt, że idę z kimś dla mnie najważniejszym, że moje życie mogę przeżywać w relacji do kogoś, że biorę odpowiedzialność już nie tylko za siebie – nobilituje i pomaga mi dojrzeć. A przede wszystkim rodzi we mnie przekonanie, że życie rodzinne to najpiękniejsza podróż, w którą mogłam się kiedykolwiek wybrać.

Uch, ależ się zrobiło uczuciowo. Czas zejść na ziemię. Bo wiecie, to nie jest tak, że zawsze jest tylko różowo i ciągle patrzymy sobie z mężem w maślane oczy. Nawet jeśli czujemy się czasem jak w górskiej gondolce – łapiemy dystans do tego, co już za nami, i do tego, co jeszcze przed nami – to możecie być pewni, że lada moment któreś dziecko zawiśnie za oknem albo połknie kredkę, przypominając nam o swoim istnieniu.

białobrzescy

Archiwum prywatne N. i M. Białobrzeskich

Oczywiście nie jest też tak, że zawsze jest szaro, buro i ponuro. W życiu rodzinnym – jak w górach – atmosfera bywa zmienna. A to, w jaki sposób te różne chwile przeżyjemy, zależy od tego, co zabraliśmy ze sobą w tę eskapadę.
Po pierwsze, nikt nas nie zmusił do wejścia na ten szlak (czyt. rodzicielstwa).

Idziemy, bo chcieliśmy.
Kojarzycie ten dziwny stan upojenia, kiedy wreszcie, po latach, znajdujemy się w wyśnionym miejscu? Choćby grad wokół walił, myślimy sobie: jest najpiękniej, nareszcie! I ten stan upojenia, w zależności od siły naszego pragnienia, trwa trzy miesiące, pół roku, rok, a czasem dłużej. Nocne pobudki do dziecka wcale nie są takie męczące, karmienie piersią – mimo bólu – to czysta przyjemność, a mąż wygnany z sypialni na sofę to zabawna anegdotka rodzinna, a nie strata. I dobrze jest się tych oparów szczęścia nawdychać. Ich efektem ubocznym jest chwilowa amnezja, która wpływa na związek prorodzinnie. U nas trwa już dwa lata.

Po drugie, idziemy w tym samym kierunku.
Ale żeby nie pchać wózka w dwie strony, konieczne jest rewidowanie priorytetów. Nazywanie swoich potrzeb i wpasowywanie ich w krótkodystansowe cele. Wszystko po to, żeby na życiowych rozdrożach nie marnować czasu i energii na niepotrzebne przepychanki, małe rozstania albo ciche dni. Zainteresowania i pasje są zmienne i określają naszą indywidualność, natomiast wartości to fundament. Kiedy jest źle, pomagają nam się odwołać do czegoś w nas trwałego, co jest naszym wspólnym mianownikiem, punktem wyjścia i nierzadko punktem zwrotnym.

Po trzecie, jesteśmy przypięci uprzężą do jednej liny.
Ma ona działanie terapeutyczne. Przeglądamy się w sobie jak w lustrze. Stawiamy sobie wzajemnie wymagania. Uczymy się ze sobą rozmawiać, czyli nie tylko mówić, ale też słuchać z miłością (niezręcznie i głupio byłoby iść tak blisko siebie z napisem na czole: “nie znam tego człowieka”). Nie ma miejsca na narcystyczne sprinty. Jeżeli któreś z nas jest w lepszej kondycji psychiczno-duchowej, to dostosowuje swoje tempo do osoby, która tak dobrze sobie nie radzi. Stara się ją wesprzeć i zmobilizować. Nie kierujemy światła reflektorów na moje “ja, ja, ja”. Egoizm to zły doradca. Bo gra toczy się o nasze małżeństwo. Jeżeli komuś, nad przepaścią, powinie się noga, to ucierpi na tym cała nasza rodzina. Dlatego koncentrujemy się na tym, co ważne.

Po czwarte, kochaj i rób co chcesz.
Miłość, z uporem maniaka, brzęczy nam w sumieniach, że najpierw jesteśmy mężem i żoną, a dopiero potem mamą i tatą. I że to drugie kuleje, jeśli nie ma tego pierwszego. Miłość mówi nam, że to wszystko dane jest tylko na chwilę. Wrzuć na luz, nie zacietrzewiaj się nad sprawami błahymi, wybaczaj i kochaj. Miłość wyzwala. Nie jesteśmy do siebie przylepieni. Wiemy, że nasze dzieci kiedyś na skrzyżowaniu szlaków spotkają kogoś, kogo pokochają. Przyjdzie czas na odcięcie liny, na wiarę, że podczas tej naszej wspólnej wędrówki nauczyły się żyć nie tylko dla siebie. Że wyposażyliśmy je w to, co pomoże im bezpiecznie dotrzeć na swój własny szczyt.

Te cztery punkty wpływają na optykę naszych serc. Czerpiemy garściami z tego, co mamy dziś. Mamy jedno życie. Przed nami to wieczne. Dlatego najbardziej na świecie pragniemy dla siebie zbawienia.

I być może – jak po tamtej pamiętnej wyprawie na wschód słońca – pod koniec naszej małżeńskiej wędrówki wejdziemy do Domu Ojca, siądziemy razem wygodnie i… zaśniemy. Szczęśliwi i wdzięczni za tę wspólną drogę. Najlepszą przygodę naszego życia.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More