Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
W czasie jednej z rozmów z przyjaciółmi zeszliśmy na temat wychowania dzieci. Kiedy porównywaliśmy nasze wzajemne doświadczenia, jasno wynikało z nich, że często wychowanie starszych dzieci było trudniejsze niż młodszych. Zaczęliśmy się zastanawiać nad tym, dlaczego tak jest.
„Zapewne dzieje się tak dlatego, że przy naszym pierwszym dziecku sądzimy jeszcze, że będziemy dobrymi rodzicami. Najstarsze dziecko podlega więc wszelkiego rodzaju wymaganiom i musi znosić nasze lęki rodziców perfekcjonistów. Później szybko tracimy złudzenia co do samych siebie, co sprawia, że jesteśmy bardziej wyluzowani w stosunku do kolejnych dzieci” – stwierdził jeden z ojców.
Czy ze starszymi dziećmi jest rzeczywiście trudniej niż z młodszymi? Nie o tym będziemy tu dyskutować. Czy jednak prawdą jest, że aby dobrze wychować swoje dzieci, musimy najpierw pożegnać się z wszelkimi złudzeniami co do naszej zdolności bycia „dobrymi rodzicami”?
Jeśli tylko nie są niedojrzali czy też wyjątkowo lekkomyślni, wszyscy rodzice rozpoczynali swoją rodzicielską karierę pełni wspaniałych (lub mniej wspaniałych) założeń. Pełni naiwnych projektów, które rzeczywistość życia codziennego szybko sponiewierała. Zresztą ta naiwność jest czymś właściwym nie tylko debiutującym rodzicom. Odnajdujemy ją także wśród wielu „nawróconych” rodziców. Mamy tu na myśli nie tylko radykalne nawrócenie, ale także wszystkie decydujące etapy naszej drogi do Boga. Po zakończonych rekolekcjach lub po jakimś doświadczeniu duchowym, które głęboko nas naznaczyło, rozpoczynamy od nowa, pełni entuzjazmu i hojności, gotowi nawrócić cały świat, od własnych dzieci począwszy.
Nowy początek w życiu rodzinnym lub nowy początek po nawróceniu. Chcemy wówczas dobrze czynić, podjąć dobre postanowienia. A później życie zaprasza nas do większego realizmu i umiarkowania. Życie i nasze dzieci, które nie są bynajmniej – i całe szczęście – dziećmi jak z obrazka. Każde jest wyjątkowe, całkowicie nowe, z niepublikowaną dotąd instrukcją obsługi. Także my, rodzice, jesteśmy wyjątkowi. Nie jesteśmy robotami do wychowania, ale ludźmi. Oto dlaczego nie ma żadnej magicznej, uniwersalnej metody na wychowanie dzieci. Każda rodzina musi opracować własną metodę, z tyloma różnymi wariantami, ile w niej dzieci.
A później, jak dobrze wiemy, zderzamy się jeszcze z własnymi ograniczeniami. Jedną rzeczą jest powiedzenie sobie, na przykład w czasie rekolekcyjnego zapału: „Co wieczór będziemy się wspólnie, rodzinnie modlić”, a inną rzeczą jest konkretne życie tym postanowieniem przez 365 dni w roku. Jedną rzeczą jest podjąć decyzję, że nigdy już, absolutnie nigdy nie będziemy krzyczeć na dzieci, a inną – zachować spokój i łagodność, gdy o siódmej wieczorem Paulinka rozsypała zawartość buteleczki z talkiem na dywan w swoim pokoju, podczas gdy jej bracia zamienili łazienkę w basen. Im bardziej nasze dzieci dorastają, tym weryfikują się nasze założenia wychowawcze!
Nadchodzi więc (okresowo) czas „samokrytyki”. I całe szczęście, że tak się dzieje! Ponieważ pozostając za wszelką cenę uczepionym swoich początkowych pomysłów, zdążamy szybko w stronę katastrofy, po prostu dlatego, że grozi nam rozminięcie się z własnymi dziećmi, z tym, kim tak naprawdę są. Choć konieczna, to postawa autokrytyki może mieć katastrofalne skutki. Kiedy? Jeśli prowadzi nas do zwątpienia w kluczowy charakter naszej rodzicielskiej misji, w której nikt nie może nas zastąpić i w naszą zdolność wypełnienia tej misji. Aby przyniosła owoc, krytyka samego siebie musi więc dokonać się pod Bożym okiem.
Przyglądanie się samemu sobie samodzielnie (lub w małżeństwie, na jedno wyjdzie) jest zniechęcające, a nawet rozpaczliwe. Skupiamy się wówczas na naszych wadach, błędach, niedociągnięciach, sami siebie usprawiedliwiamy. Ale Boże światło rozjaśnia to, kim jesteśmy naprawdę: jesteśmy grzesznikami, oczywiście, dużo większymi, niż nam się wydaje, ale także zdolnymi do wielkich rzeczy, przekraczających wszystko, co ośmielilibyśmy się o sobie pomyśleć. Jeśli Bóg doprowadza do sytuacji, w której tracimy złudzenia na nasz temat, nie czyni tego po to, by pogrążyć nas w sceptycyzmie czy zniechęceniu. Robi to po to, aby nas uwolnić, prowadząc nas na drogi przebaczenia i zaufania.
Jeśli istnieje jakieś słowo klucz, które działałoby w odniesieniu do wszystkich rodziców chrześcijańskich i wszystkich dzieci, we wszystkich okolicznościach, to jest to słowo „zaufanie”. Zaufanie przede wszystkim do Tego, który – lepiej od nas samych wiedząc, jak „złymi rodzicami” jesteśmy – zdecydował się na to szaleństwo powierzenia nam dzieci. To On jest Ojcem naszych dzieci, jest też naszym Ojcem. Nigdy nie puści naszej ręki.
Christine Ponsard