Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Minęło ostatnio 12 lat, od kiedy powiedzieliśmy sobie z żoną sakramentalne TAK. Mało to czy dużo – to już zależy, z której strony spojrzeć. Z perspektywy par, które dopiero w tym roku staną na ślubnym kobiercu, pewnie dużo. Ale patrząc na staż małżeński naszych rodziców, to dopiero "W imię Ojca"...
Rozwód jak chleb powszedni
Przez te 12 lat kłóciliśmy się i godziliśmy już setki razy. Były chwile, że prawie latały talerze. Ale nie brakowało też tych, w których patrzyliśmy sobie w oczy szepcząc "kocham cię".
Dziś słyszę o wielu rozwodach. Są – można by rzec – jak chleb powszedni. Rozsypują się małżeństwa świeże (2-3-letnie), ale też dojrzałe, które mają dzieci, domy itd. Te młode jestem jeszcze w stanie przełknąć. Nieprzemyślana decyzja, przedwczesny ślub, zbyt długo noszone różowe okulary…
Ale gdy w grę wchodzą dzieciaki, które potrzebują przecież przykładu i wzorców oraz miłości obojga rodziców, wtedy już robi się mniej ciekawie. No bo jak wytłumaczyć dziecku, że tata już nie kocha mamy, tylko inną panią? Jak przekazać, że mama nie chce już mieszkać z tatą w ich wspólnym domu? Po czymś takim dziecko już zawsze będzie miało w głowie skrzywiony obraz normalnej rodziny. A w przyszłości prawdopodobnie będzie to rzutować na relacje i wybory damsko-męskie.
Bycie ze sobą na dobre i złe przestało być modne. Teraz jesteśmy ze sobą, kiedy jest fajnie. Jeździmy na wakacje, wychodzimy potańczyć do klubu, odwiedzamy wspólnych znajomych... A gdy pojawia się coś, co nam nie pasuje, mówimy: „idź, droga wolna, ja cię na siłę nie będę trzymać”. W trudnym czasie łatwiej jest odpuścić, zostawić i wymienić na kogoś innego. Trudniej z kolei próbować naprawić to, co się w relacji zepsuło.
Życie w małżeństwie nie jest łatwe. Każdego dnia (naprawdę każdego!) trzeba chodzić na kompromisy. Każdy z nas ma swój wypracowany bądź wymyślony ogląd na życie, wyobrażenie o tym, jak ono powinno wyglądać. Ma też oczekiwania wobec drugiej osoby. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że każdy ma swój pomysł na małżeństwo. I że ten mój różni się od tego, który jest w głowie mojej żony.
Kompromis: spotkanie w pół drogi
Ja uważam, że powinna mniej pracować, a ona, że nie powinienem się jej czepiać. Ona uważa, że powinienem bardziej wyluzować, ja, że pewnymi sprawami powinna bardziej się przejąć. Długo by tak można było się licytować. Nie zawsze jesteśmy zgodnym małżeństwem. Ścieramy się w bardzo wielu kwestiach. Są i takie, w których myślimy podobnie – nie można temu zaprzeczyć. Ale niezależnie od sytuacji staramy się spotkać w pół drogi.
Każdy sobie w kącie ponarzeka pod nosem, ale finalnie bilans zysków i strat wychodzi na zero. I chyba tak to powinno działać. Bo może są pary, które się nie kłócą, zawsze wybierają ten sam kolor farby na ścianę, czy zamawiają w restauracji tę samą ulubioną pizzę. Ale ja osobiście takich nie znam. Moi rodzice też się kłócili, a są razem już prawie czterdzieści lat. Dalej się kłócą, a potem godzą i choć słyszałem już nieraz groźby o pakowaniu walizek, to jeszcze ani razu nie widziałem, by któreś z nich je spakowało.
Nie chodzi mi o to, że szczęśliwe małżeństwa to takie, które systematycznie się kłócą. Szczęśliwe to takie, w których mimo kłótni i różnicy zdań ktoś potrafi powiedzieć: "Przepraszam, zachowałem się jak ostatni drań, wybacz mi!". Co spotka się z reakcją drugiej strony: "To choć draniu, przytul się!". Czasem potrzeba tylko tyle. Czasem sam "przytulas" potrafi załatwić wiele spraw. Bo są sytuacje, że znaczy więcej niż najpiękniejsze słowa.