Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Rzuciła wszystko i ruszyła na wieś, aby stwierdzić potem, że to nie do końca dla niej. Klara Łojko z Kukówki na Kaszubach krąży między swoim wiejskim gospodarstwem a miejskim mieszkaniem, wychowuje sześcioro dzieci i organizuje warsztaty z robienia sera.
Marta Rapcewicz: Życie na wsi – to było wasze wspólne marzenie?
Klara Łojko: Na początku bardziej moje, Rafał był chłopakiem z bloku. Ja mieszkałam z rodzicami na kompletnym odludziu w środku lasu. Byłam zafascynowana oddaloną o dwa kilometry wsią i zazdrościłam mieszkającym tam dzieciom, że mają takie cudowne życie, jak w Bullerbyn.
Jako malutka dziewczynka godzinami siedziałam i patrzyłam, co robią kobiety w wiejskich chatach. Dokładanie do ognia, bicie masła, pieczenie pachnących bułeczek, wyciskanie sera przez czystą ściereczkę… Zaangażowane były wszystkie zmysły, dla mnie to było jak fascynująca alchemia. Chłonęłam te sensoryczne procesy i do dzisiaj mam nabożny stosunek do wszelkiego rzemiosła.
Dlaczego w takim razie zrezygnowaliście z życia na wsi na sto procent?
Nasza chata w Kukówce jest w środku niczego. Żeby dotrzeć do Stężycy do sklepu, trzeba jechać pół godziny rowerem. Daleko od wszystkiego i wszystkich. I to się nam podobało, ale w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że bez wspólnoty i formacji, bez żywej wiary nie damy rady.
Na początku to bagatelizowaliśmy – a co tam, nasze życie jest najważniejsze. Ale jak ci się sypie małżeństwo, to zaczynasz myśleć, że może jednak tak się nie da. Nie mieliśmy dobrych relacji z rodzicami ani z rodzeństwem. Można powiedzieć, że mieliśmy problem z każdą relacją, jaką można sobie wyobrazić (śmiech). Przekonaliśmy się też, ile prawdy jest w tym powiedzeniu, że trzeba całej wioski, żeby wychować dzieci. Wioski, ale niekoniecznie rozumianej romantycznie: ptaków, trawy i wody. Musi być społeczność. Stwierdziliśmy, że naszym pierwszym obowiązkiem wobec dzieci jest wyposażyć je w prawdę, a nie w romantyzm.
Czyli – twoim zdaniem – nie każdemu służy porzucenie wszystkiego i wyjazd w Bieszczady?
Ludzie robią z wyprowadzki na wieś religię – że będzie pięknie, bo będziemy żyć ekologicznie, zgodnie z naturą, dzieci będą biegały boso po trawie i kąpać się w strumieniu, a wieczorami będziemy grać na gitarze przy ognisku. I nie chodzi o to, że takich chwil nie ma, bo jest ich dużo, na pewno więcej niż w mieście. Ale te gorsze chwile też są i nie zawsze się je bierze na wesoło. Kiedyś w czasie burzy okazało się, że zalewa nam dom. Rafał i ja, z łopatami, wśród piorunów, robiliśmy przekop dla rzeki, żeby nie stracić wszystkiego. A dzieci na górze mówiły Zdrowaś, Mario – nie dlatego, że je o to prosiliśmy, po prostu tak się bały…
Mleko, mleko i... mleko. A z mleka ser
W waszej chacie w Kukówce zajmujesz się m. in. wyrobem serów. Skąd wzięła się ta pasja?
Od maleńkości jestem miłośniczką serów! Praca mojego taty wymagała podróżowania po całym świecie, i w czasach komuny, kiedy w sklepach nic nie było, przywoził nam przeróżne sery. One pachniały egzotyką, jak coś nie z tej ziemi…
Czyli ser jest podstawą twojej diety?
Ser serem, ale ja kocham też mleko. Jeśli mnie poprosisz, żebym wymieniła trzy najlepsze napoje, które mogłabym pić całe życie, byłoby to mleko… mleko, i mleko. Wiem też o nim dużo – lata temu wciągnął mnie ten temat, czytałam do rana opasłe tomy po angielsku o tym, jak mleko wpływa na mózg…
Przeciętny obywatel kojarzy z reklam, że mleko zawiera magnez i dobrze wpływa na kości. Ale ogólnie tendencja jest dzisiaj antymleczna. Dlatego ja – i na szczęście coraz więcej dietetyków – czuję misję, by to innym tłumaczyć. Dlaczego ludzie nie trawią laktozy? Bo do jej trawienia potrzebny jest enzym zwany laktazą. Zostawmy na boku mleko UHT, które jest po prostu białą wodą, ale nawet w ogólnie dostępnym mleku pasteryzowanym nie ma już laktazy, czyli niezbędnego elementu, który pomaga nam je strawić! W ogóle tam prawie nic nie ma. Gdybyśmy wrócili do picia mleka niepasteryzowanego, te wszystkie suplementy i witaminy, które dziś łykamy: magnez, witamina D czy B12, nie byłyby nam potrzebne.
Rzeczywiście, rzadko kiedy mleko dostaje tyle komplementów.
Mleko z definicji nie jest nawet napojem, tylko pokarmem! Moje dzieci wychowały się na wsi, gdzie miałam możliwość karmić je prawdziwym mlekiem, serem, jogurtem, maślanką, masłem, twarogiem… I one nie chorowały, nie dostawały antybiotyków, nie miały problemów z żołądkiem. Tak więc mleko było dla mnie punktem wyjścia – jako produkt, który mogę przetworzyć w bardzo wartościowe jedzenie, czyli ser. Bo dobry ser jest bombą witaminową i nie tylko nie psuje się jak reszta jedzenia w lodówce, ale wręcz z czasem przedłuża swoją żywotność.
Jak dajesz radę z szóstką dzieci, edukacją domową, utrzymaniem gospodarstwa i mieszkania w mieście i jeszcze produkcją serów?
A kto powiedział, że daję radę? (śmiech) Jak mnie coś wciąga, to do reszty. Kocham robić sery i zarażać tą pasją innych, uczyć gości komponować i odróżniać poszczególne produkty, sadzać dzieci przy stole na degustację. Wciąga się nawet młodzież, która przyjeżdża do nas na warsztaty. Przerywają mi często: „Ja tu czuję nutę wanilii…”(śmiech).
Na pewno kiedyś zaangażuję się w to na całego. Ale nie da się wszystkiego robić dobrze, dlatego póki mam małe dzieci, zdecydowałam się nie pracować na pełen etat. Bo dzieci szybko rosną i tego czasu nikt mi nie odda. Dzięki wspólnocie mam wokół siebie wiele kobiet, które są zdolne, piękne, ambitne, ale jednak stawiają na pierwszym miejscu rodzinę i wiarę. Niektóre z nich wychowały kilkoro dzieci i dopiero potem zajęły się pracą zawodową. Te przykłady dają mi spokój.
Dopasowani jak banan i pietruszka
Przed spotkaniem pytałam, czy opowiesz mi o waszej życiowej „bajce” – zgodziłaś się, ale pod warunkiem, że przyjmę też dużą dawkę realizmu, bo to bardziej bitwa niż bajka…
Wypowiadałam się w różnych wywiadach i programach, a potem czytałam, że „oni się na tej wsi spotkali i byli jak dwie połówki pomarańczy…”. Powiedziałam, że się na te słowa nie zgadzam, a pani redaktor spytała, dlaczego mi tak zależy? A zależy mi z tego względu, że my w ogóle nie byliśmy dopasowani – byliśmy jak banan i pietruszka!
Nasze małżeństwo jest trudne. Każdy z nas ma swoje obciążenia i czasami w chwilach, kiedy chcę się oprzeć na moim mężu, okazuje się, że on też jest słabym człowiekiem i nie jest w stanie tego dźwignąć. Ksiądz Dziewiecki mówi, że małżeństwo powinno być jak skrawek nieba na ziemi. I ja w tych momentach rozczarowania, kiedy mnie rozrywa od środka hucząca samotność, zastanawiam się, gdzie to niebo jest?
Jesteś w stanie widzieć miłość Boga w takich trudnych chwilach?
To właśnie w jednej z takich trudnych sytuacji spotkałam Chrystusa. Moje dzieciństwo było bardzo traumatyczne i miałam taką wizję, że kiedy wyjdę za mąż, to za księcia na białym koniu, z którym będę żyć długo i szczęśliwie. Okazało się, że u nas to nie bajka – że my jesteśmy bardziej jak Shrek i Fiona na bagnach. Więc poczułam się oszukana, bo nie tak to miało być.
Pewnego dnia spakowałam rzeczy w walizki, wzięłam dwuletnie dziecko i chciałam się wyprowadzić. I rozwieść. Postawiłam te walizki i bilet na pociąg w korytarzu i powiedziałam: Dobrze, Panie Boże, daję Ci ostatnią szansę – idę do kościoła na ostatnią Eucharystię. Miałam już wizję tego, co na pewno tam usłyszę – że ja mam w tym małżeństwie po cichu znosić cierpienie, iść na krzyż. A usłyszałam zupełnie co innego: że jestem wolna i mogę zrobić, co chcę. Mogę albo kochać, albo osądzić – wybór należy do mnie. Wróciłam do domu i rozpakowałam te walizki.
I wcale od tego momentu nie żyliśmy długo i szczęśliwie. Ale zaczął się jakiś proces – ja weszłam do wspólnoty w Kościele, po kilku latach Rafał też dołączył. Widzę, że tę „bajkę” reżyseruje Pan Bóg, to on układa nasze małżeństwo. Ale wciąż wraca do mnie ten schemat, że chciałabym na moje wszystkie rany, odrzucenia, samotności przykleić sobie plaster cudownej, romantycznej miłości małżeńskiej. A tu się okazuje, że nie tego mam szukać w pierwszej kolejności. Moja relacja z Chrystusem opiera się na tym, że ja Mu co jakiś czas mówię: No i widzisz? Znów jestem sama. A On ciągle odpowiada: Nie jesteś sama, bo Ja jestem z tobą.