Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
„Time-out” miał być alternatywą wobec krzyku i bicia. Oto opanowany rodzic stanowczym głosem obwieszcza dziecku, że ma iść do pokoju się wypłakać albo wykrzyczeć. „Przemyśleć sobie”. Panie w przedszkolu wysyłają pięciolatka do grupy maluszków w tym samym celu. Jak ze wszystkimi drogami na skróty, skutek jest tylko chwilowy. Długotrwałe za to będą szkody na wzajemnej relacji i na zdolności dzieci do ogarniania siebie, gdy robi się trudno.
Wiele już napisano o szkodliwości zostawiania niemowląt na „wypłakanie się” – ja pisałam o tym tutaj:
Wraz z wiekiem dziecko wcale nie staje się bardziej gotowe na stosowanie tej metody. Nauka regulacji emocjonalnej trwa u dzieci tyle, ile dojrzewanie ich mózgu – czyli aż do dorosłości. Przez ten czas będą potrzebowały wsparcia mądrych dorosłych w zrozumieniu swoich uczuć.
„Time-out”
„Time-out” to informacja, że „to, co dzieje się w tobie teraz, jest nie do zaakceptowania”. Dziecko więc czyta z zachowania rodzica, że emocje, jakie uruchamiają trudne dla rodzica zachowania (tupanie, krzyk, płacz), są czymś strasznym i nienormalnym. Jednocześnie z czymś tak groźnym dla jego więzi z rodzicem ma sobie poradzić samo – podczas godziny czy kwadransa, gdy ma sobie o tym myśleć. To jakby powiedzieć dorosłemu, który w obsłudze komputera zna przycisk „włącz” i „wyłącz”, żeby naprawił błąd systemowy. Albo wymienił tłoki w silniku, gdy nie ma pojęcia, z której strony samochodu jest silnik ani jak podnieść maskę.
Żadne dziecko podczas „time-out” nie doznaje oświecenia, co zrobiło źle. To, co wie na pewno, to że rodzic się wściekł i ma go dosyć. Że stał się daleki, obcy i chłodny. Gdy dziecko płacze, ów płacz jeszcze będzie wzmacniać poczucie, że dorosły opiekun zamiast odzwierciedlenia przybiera maskę obojętności. Dziecko płaczem nadaje sygnał: „Ratunku!” – a dorosły odpowiada: „Pomóż sobie sam, nie licz na mnie”.
Emocjonalny analfabetyzm
Żadne dziecko nie jest w stanie podjąć samodzielnie refleksji nad własnymi uczuciami i zachowaniami. Nie wynika to ze złej woli, ale z faktu, że kora nowa przedczołowa, w której znajdują się ośrodki refleksji i ubierania uczuć w słowa, jest jeszcze bardzo słabo rozwinięta. Gdy zaś dziecko zalewają trudne emocje, stery przejmuje mózg limbiczny, ewolucyjnie starszy, który uruchamia walkę, ucieczkę albo zamrożenie. Jak mawia Daniel Siegel, psychiatra, który od lat w przystępny sposób pomaga rodzicom zrozumieć własne dzieci – gdy do głosu dochodzą silne emocje, dziecku „odpada pokrywka”. Dochodzi do zerwania połączenia między ośrodkiem emocji a ośrodkiem rozumienia i słów.
Jeśli dzieci uczą się, że emocje są złe i zagrażające, bo narażają na odrzucenie przez najbliższych (im mniejsze dziecko, tym trudniej mu pojąć, że rodzic nie zniknął na zawsze, ponieważ czas mierzony minutami to abstrakcja), to po pierwsze utrwala się w nich emocjonalny analfabetyzm. Jako dorośli ludzie nie będą mieli pojęcia, co się u nich dzieje i z jakiego powodu. A przecież to właśnie ta sytuacja powoduje, że dorośli sięgają po używki, pod wpływem emocji popadają w chaos albo wylewają na innych złość, gdy ma ona już temperaturę wrzenia.
Izolacja zapamiętana jako sposób na emocje spowoduje też, że w trudnych momentach jako dorośli będą unikali kontaktu i im będzie gorzej, tym mniej będą zdolni o niego poprosić. Jeśli rozpacz, panika albo gniew to powód do wstydu (którego zostaje wiele po byciu odesłanym do pokoju przy innych albo po przesiadywaniu na krzesełku w grupie maluszków), to dorosły człowiek odetnie sobie najskuteczniejszy środek zaradczy, jaki na świecie istnieje: chodzenie po wsparcie.
Rodzicielski „time-out”
Mam taką myśl, że osobą, która potrzebuje najbardziej „time-outu”, gdy dziecko ogarnia wściekłość albo nieutulony żal, jest rodzic. To on potrzebuje chwili trwającej choćby kilka oddechów po to, by zobaczyć, że rośnie mu ciśnienie, a do głowy przychodzą różne teorie spiskowe („robi to, żeby mnie wkurzyć”, „nie szanuje mnie”, „robi mi na złość” itd.). Owe myśli są jak benzyna, którą polewamy iskrę, więc potrzeba chwili, by je zauważyć i zatrzymać. Dzieci robią najlepiej, jak umieją, więc jeśli nie zachowują się „lepiej”, to znaczy, że jeszcze nie potrafią. Zachowanie zresztą stanowi tylko czubek góry lodowej, i gdy pomożemy im zrozumieć samych siebie i uregulować emocje – ono także zmieni się na inne.
Skutkiem kilkunastu sekund rodzicielskiego „time-outu”, kiedy możemy sobie samym również dać empatię („to mnie naprawdę wyprowadza z równowagi”, „taki ciężki dzień i jeszcze to”) będzie uspokojenie i gotowość do wsparcia dziecka („ono potrzebuje mojej pomocy, bo sobie nie radzi z tą sytuacją”). Karla Orban, psycholog dziecięca z Wrocławia, zaproponowała prostą podmianę: zamiast „time-outu” wobec dzieci możemy stosować „time-in”. Czyli dać dziecku swoją obecność i zapewnić, że je słyszymy. Pomóc mu nazwać uczucia. Pomóc opowiedzieć, o co mu chodzi. Okazać empatię, by mogło ochłonąć. Poszukać razem rozwiązań.
Czy to znaczy zgadzanie się na wszystko? Jasne, że nie. Maluch nie może pochodzić po ognisku, a czterolatek kupić zawartości półki z zabawkami. Dajemy jednak dziecku informację: „Kiedy jest ci trudno, ja jestem z tobą. Razem sobie z tym smutkiem/złością/strachem poradzimy”.
Wychowamy w ten sposób dorosłego, który będzie rozumiał samego siebie.