separateurCreated with Sketch.

Kamil Glik – normalny chłopak, który został herosem

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
„Od której minuty grałeś z kontuzją?” – padło pytanie do Kamila Glika zaraz po wygranym meczu Polski ze Szwecją, dającym polskiej reprezentacji przepustkę na mundial w 2022 roku. „Od pierwszej” - odparł obrońca biało-czerwonych.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Od dawna wiedzieliśmy, że Kamil Glik jest boiskowym twardzielem. W październiku 2016 roku, jakby od niechcenia rzucił w jednym z wywiadów, że… od czterech miesięcy gra z kontuzją. Chodziło o zerwane więzadła krzyżowe tylne w kolanie. Dla wielu było to wręcz szokiem, wszak taki uraz wymaga zabiegu i wiąże się z kilkumiesięczną absencją.

„Każda osoba z zerwanym więzadłem krzyżowym tylnym musi mieć taki sam stopień niestabilności. Są osoby, które mają taką umiejętność pracy mięśni, krzywizny kolana, czy taką oś nogi, że mogą w sposób niezaburzony chodzić i uprawiać sport. Inni natomiast przy takim urazie nie są w stanie chodzić” – tłumaczył wówczas ewenement polskiego obrońcy ortopeda, lek. Łukasz Luboiński. Inni, owszem, nie są w stanie, ale Kamil Glik nie tylko chodził, ale też grał, i to na najwyższych obrotach.

Coś podobnego powtórzył w niedawnym meczu Polski ze Szwecją. Zdając sobie sprawę z wagi tego spotkania, wyszedł na boisko mimo naderwanego mięśnia. Musiał nawet unikać kopania piłki obolałą nogą. Już na samym początku spotkania zasygnalizował selekcjonerowi Czesławowi Michniewiczowi konieczność zmiany. Ostatecznie zmienił decyzję. Czy na chwilę zwątpił w to, że jest gladiatorem? Czy na jeden moment zawahał się, że ta brawura i rezonerstwo zaszkodzą zespołowi?

Pokłócony z Lewandowskim

W tym tkwi właśnie klucz do charyzmy Glika. Niezłomny walczak, wojownik, który zagra choćby z zaciśniętymi zębami i blokadą na nodze. Trochę inaczej niż Robert Lewandowski – dbający o swoje ciało atleta. Choć akurat ze Szwecją i on zmagał się z obolałą nogą i potłuczonymi żebrami. Mimo to Glik to inna bajka.

Dzieli go z Lewandowskim wiele, nie tylko dystans między liniami obrony i ataku. Obydwaj liderzy kadry nie przepadają zresztą za sobą. Czy decyduje siła charyzmy czy po prostu odmienność charakterów – trudno powiedzieć.

Erupcja tej niechęci nastąpiła w trakcie przygotowań do mundialu w Rosji w 2018 roku. Glik walczył wtedy z czasem, usiłując pokonać kontuzję, która mogła wykluczyć go z udziału w turnieju. Nabawił się jej w trakcie sesji treningowych. Mało kto w sztabie medycznym reprezentacji wierzył, że obrońca szybko stanie na obydwu nogach. Ale wierzył Glik. Dlatego sam zorganizował sobie transport do Monaco. To tam grał wówczas w klubowej piłce i u tamtejszych lekarzy wypatrywał ostatniej nadziei. Jak się później okazało, z sukcesem.

Gdy jednak Kamil ścigał się z czasem planując lot do Francji, Lewandowski wyluzowany przyleciał na miejsce zgrupowania do Arłamowa helikopterem, wyczarterowanym przez Polski Związek Piłki Nożnej. Oczywiście doleciał z kilkudniowym opóźnieniem, wszak on przecież zna świetnie swoje ciało i wie doskonale, kiedy rozpocząć treningi przed turniejem.

Jaskrawy kontrast między samotną walką Glika a przybywającym do ośrodka w błysku fleszy Lewandowskim stał się kroplą, która przelała czarę goryczy. Później Lewandowski przyznawał, że Glik miał do niego pretensje, ale wszystko sobie wreszcie wyjaśnili. Choć obserwujący zgrupowanie kadry dziennikarze nie mieli wątpliwości: Glik był „pokłócony na maksa z Robertem Lewandowskim”.

To oczywiście rezonowało na całą kadrę. Ich spór nie dotyczył przecież różnicy w diecie. Nie chodziło to, że Glik lubi zjeść kotleta z kapustą i ziemniakami, a Lewandowski już zdążył zapowiedzieć, że po taki zestaw nie sięgnie nawet po zakończeniu kariery.

Problemem nie jest też to, że obrońca lubi rozrywki i imprezy z kolegami w trakcie zgrupowań, a Lewy pilnuje czasu snu oraz tego, by w trakcie sezonu nie spożyć nawet grama alkoholu. Nie sądzę też, by Glik naśmiewał się z tego, że jego kolega sypia na prawym boku, by nie obciążać nadto lewej nogi, a przed snem wciera w poduszkę specjalny olejek, by w pokoju roznosił się rozluźniający zapach.

Tu raczej chodzi o coś więcej: różnicę charakterów, zderzenie temperamentów. Nie od dzisiaj wiadomo, że Lewy jest raczej pomnikiem. A z pomnikiem – jak kiedyś powiedział pewien bystrzak – trudno się przyjaźnić.

Normals z Jastrzębia-Zdroju

Charyzma Glika jawi się w czym innym: normalności, luzie, swobodzie, emocjonalności. Lewandowski potrafi siebie kontrolować, postępuje według schematów, hołduje rytuałom. Glik łamie schemat. Bywa w tym czasem toporny, ale przecież piłkarzy nie kochamy za to, że są idealnie sprofilowani, lecz za to, że są podobni do nas. A Glik taki właśnie jest.

Chłopak z Jastrzębia-Zdroju, który swoją żonę Martę poznał w wieku siedmiu lat, a zaczął z nią chodzić w drugiej klasie gimnazjum. Została jego pierwszą i ostatnią miłością. Była przy nim, gdy grał w głębokich rezerwach Realu Madryt i musiał przeżyć w stolicy Hiszpanii za tysiąc euro. Za uszy wyciągała go z balang, którym chętnie oddawał się, gdy grał w Piaście Gliwice.

Pewnego razu Kamil wracał z meczu wyjazdowego. Marta przyjechała odebrać go z klubowego parkingu. Jak wspomina, jej mąż nie wyszedł z autobusu o własnych nogach, ale po prostu wypadł z niego, ledwie kontaktując, co się wokół niego dzieje. Skończyło się karczemną awanturą i prostym przekazem: albo się ogarniesz i wyjedziesz do zagranicznego klubu, albo zostaniesz marnym przeciętniakiem. Podziałało. Bo Kamil nie mógł zostać tym drugim.

Marta jeszcze dzisiaj mówi, że jej mężowi zostało przyzwyczajenie do raczej skromnego stylu życia. Owszem, zarabia znakomicie, a gra w AS Monaco dała mu nie tylko ogromne pieniądze, ale też ukoronowała jego karierę. Ale mimo to pozostał „normalsem” z Jastrzębia-Zdroju.

To dlatego młodzi reprezentanci Polski kleją się do niego, widząc w nim nie tylko faceta, któremu w piłce się udało, ale też człowieka doświadczonego futbolowym życiem, piłkarskim szaleństwem, w porę przecież okiełznanym. To doświadczenie, którego brakuje grzecznemu Lewandowskiemu.

Bo choć Glik jest dzisiaj świetnym mężem i ojcem, to w jego oczach nadal widać ów figlarny błysk. Poddaje się też z łatwością huśtawce nastrojów: raz się wzruszy, innym znów razem wścieknie, a gdy jest okazja – zaśmieje.

Moc Glika

Można oczywiście pisać o Kamilu Gliku teksty pełne komplementów naprawdę wysokich lotów. Że jest skłonny do poświęceń, że epatuje wręcz duchem patriotyzmu, ofiarnie rozgrywając ważne mecze w barwach polskiej reprezentacji.

Nie jestem jednak przekonany, czy te słowa oddają sylwetkę Kamila choćby w kilku procentach. To paradoksalne, ale do niego nawet niezbyt pasuje miano wybitnego, znakomitego, doskonałego polskiego obrońcy. Doskonałość to przymiot takich robotów jak wspomniany Lewandowski czy Cristiano Ronaldo. Maszyn zamkniętych w ludzkim ciele, dbających o każdy detal i każde ścięgno imponujących mięśni. W przypadku Glika trudno powiedzieć, czy ma nawet rozbudowane mięśnie. Nie zdziwiłbym się, gdyby więcej było na nim masy niż wyraźnie zarysowanej klaty i bicepsów.

Moc Glika nie drzemie w jego ciele. Widać ją, kiedy na boisku ma zacięte usta, gdy z zawziętością eliminuje z gry kolejnych napastników, a wreszcie, gdy staje przed kamerą i jak gdyby nigdy nic przyznaje, że jeden z najlepszych meczy w reprezentacyjnej karierze rozegrał z kontuzją. Ktoś słusznie powiedział, że takie wypowiedzi Glika można puszczać na szkoleniach z mów motywacyjnych. I słusznie. Heroizm Kamila wykuwa się bowiem w jego normalności. A cóż może być bardziej fascynującego i rozpalającego futbolową wyobraźnię?

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Tags:
Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.