separateurCreated with Sketch.

„Czekałam, aż mój koszmar minie… Któregoś dnia po prostu weszłam do kościoła”

Kobieta w chustce na głowie
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Silvia Lucchetti - 10.01.22
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
52 lata, kalendarz wypełniony spotkaniami, codzienny bieg... Ta historia jest dowodem na to, że choroba może zmienić nasze życie – paradoksalnie – na lepsze.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Zaczyna się banalnie. Bohaterka opowieści, aktywna zawodowo matka i żona, z powodu drobnych – pozornie – dolegliwości decyduje się na zrobienie kolonoskopii. „Zbierałam się do tego już od jakiegoś czasu. Teraz coś było nie tak, miałam coraz większe kłopoty z trawieniem – na pewno przez stres. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że to coś poważnego. Czułam się niezwyciężona!” – czytamy na blogu "Corriere. Malattia come opportunità" (Choroba jako szansa).

Kiedy lekarz zleca kolejne badania, jego skrupulatność wręcz irytuje kobietę:

Diagnoza

Wkrótce, pewnego niedzielnego ranka, dowiaduje się, że ma nowotwór:

Kiedy to słyszy, jest przy niej mąż. Jego obecność, choć bardzo cenna, nie przeszkadza jej jednak całkowicie zamknąć się w sobie, odciąć od wszystkich. "Odcięłam się, zapadłam w sobie, nie rozmawiałam z nikim, nie mogłam uwierzyć, że rak mógł przydarzyć się TAKŻE mnie… No bo jak to? Wydawało mi się, że to historia kogoś innego. Nie byłam w stanie zgodzić się na to, co mnie czekało. A przecież dzięki wspaniałej rodzinie byłam zanurzona w miłości – prostej, konkretnej, takiej, która nie potrzebuje słów" – mówi.

„W pracy przyjęłam pozę lwicy – dzielnej i milczącej”

Leczenie jest niestety całkiem „normalne” – droga krzyżowa: chemioterapia, ból, osłabienie, wypadanie włosów. „Garście włosów w brodziku prysznicowym. I ciągle cisza w środku”. Cierpienie staje się niemal nie do zniesienia. Choroba to ciężka próba, z którą trzeba się zmierzyć. Bohaterka stawia jej czoła w swoim stylu, boksując się z życiem. Pracuje bez wytchnienia. Z jej ust nie pada słowo skargi. 

"W pracy przyjęłam pozę lwicy – dzielnej i milczącej. Życie nauczyło mnie, że w trudnych chwilach trzeba działać, a nie rozmyślać. Praca była dla mnie lekarstwem w oczekiwaniu, aż coś się zdarzy, aż ten koszmar minie. Pamiętam zdziwienie koleżanek i kolegów z pracy, że nie odpuszczam, uznanie w oczach klientów, których odwiedzałam z włosami wyłażącymi garściami i coraz bledszą twarzą, przejeżdżając setki kilometrów w moim regionie, w tygodniach między jedną a drugą chemią!" – wspomina.

Kościół

Wtedy dzieje się coś nie do pomyślenia. Przed jej oczami otwiera się nowa perspektywa. Wszystko przez książkę Anima e il suo destino (Dusza i jej przeznaczenie) Vito Mancuso, którą kiedyś instynktownie kupiła. Dawno odeszła od wiary, ale nagle poczuła...

Tego dnia w kościele doświadcza nowej ciszy. Nie jest to cisza, która rodzi się z zamknięcia i bezradności wobec choroby, lecz cisza wynikająca z wsłuchania się w siebie. Ta cisza po raz pierwszy zapali światło w ciemnościach, w które bohaterka opowieści dotąd nie próbowała się zagłębiać. Dzięki temu doświadczeniu uświadamia sobie, że dotąd żyła, jakby była nieomal wszechmocna. Zresztą, czyż większość z nas nie tak właśnie żyje – raczej jak stwórcy niż jak stworzenia.

Nowotwór daje wolność kochania

I tak bohaterka naszej opowieści dowiaduje się, że choroba to nie tylko strach, bezsilność, samotność, zagubienie, cierpienie, lęk, ale także – paradoksalnie – wolność. Wolność bycia sobą, wolność przyjmowania miłości.

"Odtąd codziennie wchodziłam do jakiegoś kościoła i w ciszy czekałam, aż coś/ktoś będzie we mnie drążył. Ograniczyłam ilość spotkań i zajęć, czekałam tylko na ten moment. Tymczasem działo się we mnie coś nowego i pięknego. Przestałam być wściekła na zły los, który kto wie, co jeszcze mi zgotował. Czułam tępy, ale uwalniający ból" – opowiada.

„Czułam wewnętrzny spokój”

Ból z niej „uszedł” i kiedy nadszedł dzień operacji – dziewięciogodzinnej, była całkiem spokojna. Wręcz… szczęśliwa i przepełniona miłością. 

"Nadszedł dzień operacji. W tym nowym stanie ducha, spokojna, bo świadoma, że jedyne, co mogę zrobić, to przyjąć to, co się dzieje, uściskałam córkę i męża. Płakaliśmy we troje. Ta chwila, jak żadna dotąd, była nasycona znaczeniem słowa „miłość”. Długo ściskałam moją mamę, brata, który obraził się na cały świat za to, co przydarzyło się jego siostrze. Tak trzeba było. Nie miałam pojęcia, co zdarzy się w czasie zabiegu. Ale pogodziłam się. Ja, która kiedyś planowałam każdą chwilę. Jedno jest pewne: czułam wewnętrzny spokój, śmiem twierdzić, szczęście" – wspomina.

Kiedy choroba zmienia punkt widzenia

Rekonwalescencja jest trudna. Jednak mimo stomii, ran pooperacyjnych i czterech kroplówek, „które wisiały na haczykach, a dwie ukryte były w torebce”, pacjentka nie uskarża się. Wręcz przeciwnie. Wszystko dlatego, że zmieniło się jej spojrzenie:

Kruchość, wdzięczność i wolność – nowe odkrycia

To nowe, czyste spojrzenie pozwoliło jej zmienić nastawienie do życia. Po prostu kiedy odkryje się własną kruchość, nie trzeba się już o nic martwić.

"To nowe spojrzenie odkryło przede mną nieoczekiwane perspektywy: pragnienie, by naprawdę poznać ból i trudności innych, chęć podjęcia wyzwania zrobienia czegoś użytecznego dla innych, którzy przeżywają to, co ja. I tak ogarnęło mnie pragnienie zbliżenia do potrzebujących, działania w stowarzyszeniu tych, którzy zajmują się pacjentami z inkontynencją i stomią. Jestem szczęśliwa. Zmieniłam skórę, ale przede wszystkim zrozumiałam, że świat doskonale poradzi sobie także bez mnie. Po cóż więc się martwić?" – stwierdza w "Corriere".

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.