Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Na przewlekłość kościelnych procesów w sprawie wykorzystywania seksualnego, jakiego dopuścili się duchowni, brak informacji o jego przebiegu, a także na potrzebę przyznania pokrzywdzonym statusu strony, a nie jedynie świadka w postępowaniu kanonicznym zwrócili uwagę pokrzywdzeni wykorzystywaniem seksualnym. Ich świadectw wysłuchali podczas nieszporów uczestnicy rozpoczętej 19 września w Warszawie czterodniowej konferencji o ochronie małoletnich w Kościołach Europy Środkowo-Wschodniej.
Międzynarodowe spotkanie pod hasłem „Naszą wspólną misją ochrona dzieci Bożych” ma umożliwić wymianę doświadczeń, dobrych praktyk i zainicjowanie wspólnych działań Kościołów w tej części kontynentu w zakresie zapobiegania wykorzystaniu seksualnemu osób niepełnoletnich. Jest też próbą przyjrzenia się specyficznym trudnościom w podejściu do tego zjawiska w Kościele i społeczeństwach regionu.
Polski franciszkanin o. Tarsycjusz Krasucki opowiedział o wykorzystaniu seksualnym, jakiego doświadczył ze strony ks. Andrzeja Dymera. Zarzucił obecnemu arcybiskupowi szczecińskiemu Andrzejowi Dziędze, że „przez wiele lat intensywnie wspierał” jego krzywdziciela, „powierzając mu odpowiedzialne zadania w imieniu archidiecezji”.
Wspomniał o swej gehennie jako świadka w procesie kanonicznym. Ujawnił, że swe zeznania jako ofiara wykorzystywania seksualnego złożył w 2004 roku. – A potem zapadła cisza. Kompletna cisza. Dopytywałem się, ale znikąd nie otrzymałem żadnej informacji o przebiegu procesu – ubolewał zakonnik.
– Dziś mówię tu świadectwo jako osoba pokrzywdzona. Natomiast w procesie kanonicznym byłem tylko świadkiem, bo prawo kościelne wciąż nie potrafi przyznać osobie wykorzystanej seksualnie specjalnego statusu w postępowaniu. Mój krzywdziciel miał prawo do obrońców, do czytania akt sprawy i aktywnego udziału w procesie. A ja jako świadek miałem prawo tylko opowiedzieć, co mnie spotkało. Dopiero po interwencji władz mojego zakonu – wiele lat po rozpoczęciu procesu – umożliwiono mi skorzystanie ze wsparcia adwokata. Wyraźnie uzyskałem ten przywilej jako duchowny. Wstyd mi zresztą było wobec innych osób pokrzywdzonych, bo one i oni nadal są wyłącznie świadkami, a nie stroną procesów – stwierdził o. Krasucki.
– Gdy skończyłem 45 lat, dotarło do mnie, że zdecydowana większość mojego życia przebiegła w cieniu tej sprawy. Od prawie 30 lat żyję z tym piętnem. Przez kilkanaście lat trwały kolejne przesłuchania, wezwania, posiedzenia, badania, procesy – a każdy taki fakt to dla mnie kolejne upokorzenie – wyznał franciszkanin.
Dopiero Zbigniew Nosowski z „Więzi” „odnalazł i ujawnił sentencję wyroku, jaki zapadł w pierwszej instancji w 2008 roku”.
– Okazało się, że szczeciński trybunał uznał winę oskarżonego, choć wymierzył mu symboliczne jedynie sankcje. Wyszło również na jaw, że ks. Dymer odwołał się od wyroku, a Kongregacja Nauki Wiary powierzyła prowadzenie procesu w drugiej instancji archidiecezji gdańskiej. Niestety metropolita gdański abp Sławoj Leszek Głódź przez ponad 9 lat nawet nie wszczął tego postępowania. Zaledwie pięć dni po publikacji pierwszego reportażu red. Nosowskiego, gdzie fakty te zostały ujawnione opinii publicznej, trybunał kościelny w Gdańsku zakończył postępowanie dowodowe w procesie drugiej instancji.
Trzy miesiące później moja twarz i moja opowieść pojawiły się w reportażu telewizyjnym Sebastiana Wasilewskiego pod tytułem „Najdłuższy proces Kościoła”. Byłem zaskoczony, że reporter świeckiej telewizji rozpoczął swój film od mojej lektury długiej wizji św. Faustyny Kowalskiej o Jezusie opuszczającym zakony i kościoły. Tuż przed publikacją tego reportażu abp Dzięga odwołał ks. Dymera z pełnionych funkcji. Za kilka dni ks. Dymer zmarł. Nazajutrz po jego śmierci okazało się, że pięć dni wcześniej zapadł ostateczny kościelny wyrok w jego sprawie.
Do tej pory jednak treść tego wyroku znają jedynie osoby wyjątkowo wtajemniczone. Mnie, rzecz jasna, w tym gronie nie ma. Świadek nie zasługuje w oczach Kościoła nawet na informację o prawomocnym wyroku. Pisałem w tej sprawie do nowego metropolity gdańskiego i do metropolity szczecińskiego. Odpisali mi, że decyzja o ujawnieniu wyroku musi zapaść w Watykanie. A Watykan jest daleko… – stwierdził o. Krasucki.
Obliczył, że od jego „krzywdy minęło już prawie 29 lat. Od rozpoczęcia prób wyjaśniania sprawy – 26 lat. Karny proces kanoniczny trwał 17 lat. Od ostatecznego kanonicznego wyroku na mojego krzywdziciela minęło już ponad pół roku. Wyrok zapadł, ale go nie ogłoszono. Czyli do tej pory Kościół wciąż w żaden sposób nie potwierdził oficjalnie ani mojej krzywdy, ani winy mojego krzywdziciela. Przez te wszystkie lata w Szczecinie urzędowało trzech biskupów. Ze mną nie spotkał się nigdy żaden z nich”.
– Dziś mówię o tym doświadczeniu podczas międzynarodowej konferencji organizowanej przez Papieską Komisję ds. Ochrony Małoletnich. Rozumiem, że to zaproszenie jest poniekąd nieoficjalnym uznaniem prawdy o mojej krzywdzie. Czy jednak mój Kościół, nasz Kościół, Kościół Jezusa Chrystusa, nie może powiedzieć jasno i publicznie, jaki wyrok zapadł w najdłuższym procesie kanonicznym? Jeśli w takich sprawach nie potrafimy oficjalnie uznać i powiedzieć prawdy, to jak mamy wiarygodnie głosić Jezusa, który jest Drogą, Prawdą i Życiem? – pytał retorycznie zakonnik.
Przyznał, że „sporo się już w Kościele zmieniło, lecz wielokrotnie deklarowane stawianie osób pokrzywdzonych na pierwszym miejscu dokonuje się wciąż tylko werbalnie, a nie realnie. A przecież nie ma prawdziwego dobra Kościoła tam, gdzie jest kłamstwo i ukrywanie przestępców, gdzie przestają się liczyć skrzywdzeni ludzie. W tych ludziach skrzywdzony został nasz Bóg, w którego wierzymy – podkreślił franciszkanin.
W drugim świadectwie kobieta z jednego z państw Europy Środkowo-Wschodniej, która nie chciała ujawniać swego nazwiska, mówiła o wykorzystaniu seksualnym, którego doświadczyła jako sześcio-, siedmioletnia dziewczynka ze strony młodego, charyzmatycznego księdza ze swojej parafii, niekiedy w obecności jej dziadków.
Była zawstydzona obmacywaniem, którego doświadczała, a jednocześnie bała się, że ktoś się o tym dowie i ją za to obwini. Przez większość życia czuła się ofiarą, miała depresję. Jej małżeństwo nie było szczęśliwe i skończyło się rozwodem.
Po narodzinach córki wpadła w depresję poporodową. Bojąc się, że nie zdoła jej ochronić, tak jak nikt nie ochronił jej, nie pozwalała nikomu zajmować się swoimi dziećmi zbyt długo, nawet najbliższej rodzinie. Nadzorowała każde ich spotkanie z osobą dorosłą i wypytywała, czy ktoś ich w niewłaściwy sposób dotykał.
Trudno jej było przebywać w obecności starszych mężczyzn mających władzę: szefa w pracy, nauczyciela, lekarza… Nie lubiła, gdy ktoś ją dotykał lub ściskał. Zarazem nie umiała ludziom mówić „nie”, ze szkodą dla samej siebie, zwłaszcza „w relacjach romantycznych”, w przekonaniu, że ktoś ma prawo do jej ciała.
W czasie stosunków seksualnych była jak gdyby nieobecna. Podobnie w czasie stresujących sytuacji jej mózg „zamyka się”, nie jest w stanie myśleć, ciało staje się zimne i nie może się ruszyć. Ogrania ją lęk i panika. Długoletnia terapia pomogła jej przezwyciężyć niektóre z tych objawów.
Dziś nie należy do żadnej religii. Uważa, że ludzie są tylko ludźmi, „doskonale niedoskonałymi”. Znalazła własną drogę do Boga i duchowości bez pośrednictwa innego człowieka. Religię uważa za tradycję.
Także ona przyznała, że kościelne śledztwo trwa bardzo długo, a brak wiedzy, czy „Kościół mi wierzy, czy nie, może być denerwujący”. – Czasem jestem sfrustrowana, mając poczucie, że to się nigdy nie skończy, nigdy nie będzie rozstrzygnięcia. Jestem w stanie zawieszenia. Staram się nie myśleć o tym zbyt wiele, bo czuję się bezsilna wobec tego procesu. Powtarzam sobie, że zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy, aby spróbować go powstrzymać, aby nie skrzywdził już więcej dzieci – podkreśliła.
KAI/ks