separateurCreated with Sketch.

Cisza odsłania bolesne miejsca. Czy medytacja chrześcijańska niesie ze sobą zagrożenia?

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Adam Poleski - 15.07.21
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Dlaczego docierają do nas informacje o zagrożeniach płynących z medytacji chrześcijańskiej? Dlaczego tak wiele osób się jej obawia? Zagrożenie istnieje, ale zupełnie inne.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Medytacja chrześcijańska jest łatwa i trudna zarazem. Łatwa, bo wystarczy wybrać metodę i postępować według wskazówek. Trudna, bo medytacja nie polega na „robieniu” czy „osiąganiu” czegoś, ale jest zwyczajnym byciem z Bogiem. To zaś jest proste, ale nie jest łatwe.

Zacznijmy jednak od początku. Praktykowanie medytacji rozpoczyna się od pragnienia i tęsknoty za Bogiem, którą odczuwamy w głębi serca. Podobnie jak bogaty młodzieniec z Ewangelii pozornie mamy wszystko, ale brakuje nam „jednego” (Mk 10,21). W poszukiwaniu tej „najlepszej cząstki”, którą miała Maria (Łk 10, 42), przychodzimy do Jezusa.

To właśnie On „nad ranem, gdy jeszcze było ciemno, wstał, wyszedł i udał się na miejsce pustynne, i tam się modlił” (Mk 1,35). Razem z Nim odchodzimy wówczas na to miejsce pustynne.

Jezus dał swoim uczniom bardzo konkretne wskazówki dotyczące odnalezienia takiego miejsca modlitwy. „Ty zaś gdy chcesz się modlić, wejdź do swojej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu odda tobie” (Mt 6, 6).

Ta „izdebka”, czyli greckie tameion sou, jest tłumaczona w angielskich przekładach jako inner room, czyli „wewnętrzny pokój”. Gdy zamykamy oczy i zaczynamy być w ciszy, odpowiadamy na to wielokrotnie ponawiane zaproszenie Jezusa.

Okazuje się jednak, że w tym „wewnętrznym pokoju” naszego serca wcale nie jest tak cicho jak nam się mogło wydawać. Plany, wyobrażenia, marzenia i wewnętrzne spory… To wszystko zdawało się tylko czekać aż zamkniemy oczy i z całego spodziewanego błogostanu medytacji nic nie zostało.

Już Ojcowie i Matki Pustyni odkrywali, że wychodząc na pustynię zabierają ze sobą wszystkie swoje słabości, namiętności i wyobrażenia. Dlatego św. Jan Kasjan polecał, aby powtarzać w ciszy jedną formułę psalmu „Boże wejrzyj ku wspomożeniu memu, Panie pośpiesz ku ratunkowi memu” (znamy ją z początku brewiarza).

Ta formuła nie tylko porządkuje wewnętrzny rozgardiasz, ale też prowadzi nas do uznania naszej bezsilności wobec Boga. Krótko mówiąc, potrzebujemy kotwicy – słowa, dzięki któremu będziemy wracać do przebywania w Bożej obecności.

To może być słowo szczególnie nam bliskie. John Main, angielski benedyktyn, zalecał „Maranatha” – „Przyjdź, Panie Jezu”, czyli jedną z najstarszych chrześcijańskich modlitw. O. Thomas Keating, trapista, idąc za wskazówkami „Obłoku niewiedzy” polecał krótkie słowo: „Amen”, „Abba”, „Miłość”.

Chrześcijański Wschód kieruje naszą uwagę na podstawowe słowo – imię Jezus, które zanurza nas w relacji z Chrystusem. Może to być również nasz oddech jako kotwica trwania przed Panem. Niezależnie od tego co wybierzemy, szczególnie na początku praktyki ta „kotwica” jest bardzo potrzebna.

Kluczem w medytacji chrześcijańskiej nie tyle jest wybrana metoda, co wierność. Najlepiej jest medytować rano i wieczorem, ok. 20-30 minut. Oczywiście kiedy jesteśmy zmęczeni wieczorem albo późno wstaliśmy rano, może pojawić się myśl, że sobie odpuszczę. Przecież jak nie pomedytuję, to mnie nie ubędzie.

To właśnie, a nie rozproszenia, jest największą przeszkodą w praktykowaniu. Medytacja chrześcijańska jest opowieścią o miłości, w której kochana osoba ciągle wiernie wraca do Ukochanego.

Miłość jest wspaniała, ale… co zrobić gdy nic się nie dzieje? Siadamy, medytujemy i nic. Żadnych wzniosłych uczuć, żadnych przemieniających zjednoczeń, jednym słowem poczucie porażki.

Tymczasem pogłębianie relacji z Bogiem, akceptacja i miłość dla innych przychodzą jako owoce Ducha Świętego poza czasem medytacji. Kiedy chcemy zobaczyć „owoce” naszej medytacji, popatrzmy na nasze relacje, na to jak zmienia się nasza akceptacja siebie i innych w codzienności.

Św. Teresa od Dzieciątka Jezus mówiła, że podczas modlitw (których w Karmelu miała dosyć  sporo) nie doświadcza niczego szczególnego, natomiast Bóg przychodzi do niej w zwyczajnych sytuacjach codziennego życia.

W medytacji chrześcijańskiej przyjmujemy dar Bożej obecności. Nie jesteśmy tymi, którzy na niego „zapracowali” sumiennie medytując. Po prostu podczas modlitwy w ciszy pozwalamy Bogu na działanie w nas i otwieramy się na Jego obecność.

Miłość Trójcy jest nieskończona i naprawdę Bóg chce nas obdarować pełnią swojej obecności. W medytacji po prostu przestajemy mu przeszkadzać.

Cisza odsłania przed nami nie tylko miłość Boga, ale również nasze zranienia. Gdy jesteśmy w ciszy, wówczas odsłaniają się nasze rany, bolesne wspomnienia i traumy. Cisza odsłania wszystkie nasze bolesne miejsca.

O. Thomas Keating nazywał to „Bożą terapią”. Bóg odsłania przed nami wszystko to, co bolesne, by nasze rany mogły zostać uzdrowione. W tym sensie ów prefiks „med” w słowie medytacja jest uzasadniony. Medytacja chrześcijańska rzeczywiście prowadzi do uzdrowienia.

Dlaczego jednak docierają do nas informacje o „zagrożeniach” płynących z medytacji chrześcijańskiej? Dlaczego tak wiele osób się jej obawia?

Praktyka kontemplacyjna jest rzeczywiście podobna w różnych religiach świata. Cisza jest taka sama wszędzie, nie ma przecież „ciszy katolickiej”, „ciszy muzułmańskiej” czy „ciszy buddyjskiej”. Dlatego wiele osób obawia się utraty tożsamości.

Tym, co rzeczywiście pozwala na odkrycie swojej tożsamości w ciszy jest nasze serce. Chrześcijanin przebywając w ciszy, otwiera się na obecność Jezusa, który żyje w nas.

Pewne niebezpieczeństwo, które może towarzyszyć medytacji chrześcijańskiej, pochodzi nie tyle z samej medytacji, ile z nas – a konkretnie z naszego egotyzmu. Wszystko, co jest związane z medytacją może angażować nasze egotyczne struktury. Możemy w wyobraźni dołączać do wybitnych mędrców, doświadczać mocy, władzy i kontroli, która płynie wraz z intensyfikacją duchowego doświadczenia.

Na to rzeczywiście warto uważać, bo to poczucie mocy i siły prowadzi często do pewnego rodzaju szkodliwych iluzji i utrudnia relacje. Może to wypływać z naszej podskórnej niezgody na to, co jest istotą medytacji.

Cisza prowadzi bowiem nie tyle do władzy, ale do służby innym. Nie do doświadczenia własnej mocy i potęgi, ale do doświadczenia bezsilności przed Bogiem. I nie tyle do kontroli, co do doświadczenia, że całe nasze życie zależy od Boga i tylko Jemu możemy się powierzyć. Temu nasze ego może rzeczywiście gwałtownie się sprzeciwiać kreując pewne niebezpieczeństwa i zagrożenia.

Medytacja chrześcijańska otwiera nas na miłość Boga, która jest wszechogarniająca i bezwarunkowa. Na pewno warto łączyć ją z lectio divina, czyli czytaniem Pisma Świętego połączonego z przyjacielską rozmową z Panem. W ten sposób to co odkryjemy w ciszy, będziemy mogli „przegadać” z Bogiem.

O. Thomas Keating radził, aby praktykować dwa z trzech elementów, czyli łączyć modlitwę w ciszy z lectio divina lub z Eucharystią. Tak aby każdego dnia cisza prowadziła nas do intymnej rozmowy, po której znów wracalibyśmy do ciszy.

Istotę medytacji świetnie opisał papież Franciszek w jednej z katechez środowych. Przeczytacie o tym w materiale zatytułowanym: Papież: Uzdrowieni, mocni i przy Jezusie. Tak działa medytacja chrześcijańska.

W praktykowaniu medytacji chrześcijańskiej bardzo pomaga wspólnota. Obecnie w Polsce działa Ruch Odnowy Kontemplacyjnej, Światowa Wspólnota Medytacji Chrześcijańskiej, Lubińska Wspólnota Grup Medytacyjnych oraz Przyjaciele Miłości Miłosiernej.

Praktykując modlitwę w ciszy, wspólnie możemy nawzajem się inspirować do wierności praktyce medytacji chrześcijańskiej.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.