separateurCreated with Sketch.

Do getta trafił jako 9-latek. Dzieci – ostatni świadkowie Zagłady. Fragment wspomnień

GETTO WARSZAWSKIE
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Wydawnictwo ZNAK - 19.04.21
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Marian Kalwary do warszawskiego getta trafił w październiku 1940 r. Miał wtedy dziewięć lat. Przez kilka miesięcy w 1943 r. był też w getcie w Wołominie. Za murami spędził blisko dwa lata. Później ukrywał się po stronie aryjskiej, gdzie bardziej niż Niemców bał się polskich sąsiadów.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

19 kwietnia to rocznica wybuchu powstania w getcie warszawskim. O tym tragicznym wydarzeniu pisaliśmy wiele na Aleteia.pl. Dziś prezentujemy fragment wspomnień Mariana Kalwarego o tym, jak wyglądało dzieciństwo w getcie.

Każdą rozmowę z osobami, które były zamknięte w żydowskich dzielnicach, zaczynam nie od wczesnego dzieciństwa, rodziny czy szkoły, ale pytaniem o pierwsze skojarzenie, pierwszy obraz w pamięci związany z gettem. Żaden z rozmówców nie potrafił jednak na nie odpowiedzieć.

Tego, co tam się działo, po prostu nie da się opisać jednym wspomnieniem, jednym obrazem. W ogóle ciężko jest to opisać, bo to, co się tam działo, do dziś wymyka się wyobraźni. Jednocześnie każdy z moich rozmówców, także Marian Kalwary, podkreślał, że getto getcie nierówne. To warszawskie – na samym początku, w 1940 r., w niczym nie przypominało getta z 1941 r. czy 1942 r. To jak dwa zupełnie odległe od siebie światy.

Na początku getto nie wyglądało jeszcze tak tragicznie. Ludzie mieli jakieś swoje zasoby, majątki ocalone przed przeszukiwaniami i rewizjami. Nie było jeszcze tak przeludnione, nie trafili do niego Żydzi ze wszystkich podwarszawskich miejscowości. Dzięki temu każdy miał dach na głową, zdobycie jedzenia nie graniczyło z cudem, łatwiej udawało się je kupić. Można było jeszcze swobodnie chodzić po ulicach, jeździły tramwaje, działała elektryczność.

To wszystko niestety zmieniało się w błyskawicznym tempie. Z dnia na dzień robiło się coraz gorzej. Rozpoczęto budowę okalającego getto muru, który niedługo później szczelnie zamknięto. Niby żyliśmy w tym samym mieście, na tych samych ulicach co wcześniej, a jednak znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie, z którego nie było ucieczki.

Zaczęły się transporty Żydów z różnych części Polski, a nawet spoza Generalnego Gubernatorstwa. Z Zachodu. Jedyne getto, które utrzymało się na terenach przyłączonych do Rzeszy, to było getto łódzkie, całą resztę systematycznie likwidowali. „Czyścili”.

Zatem do Warszawy przyjeżdżały całe wagony Żydów – najpierw z gett dookoła stolicy, później te z Rzeszy i z włączonych do niej Pomorza i Wielkopolski. Ci mieli najgorzej, bo tu w Warszawie nie mieli już nic. Ani majątku, ani miejsca do spania. Niektórym, tym najbardziej zaradnym, najszybszym i najbogatszym, pewnie udawało się coś znaleźć, ale na pewno mieszkań, pokojów, piwnic nie starczało dla wszystkich.

Już od połowy 1941 r. getto było systematycznie zmniejszane, odcinano kolejne fragmenty dzielnicy. Równocześnie zwiększało się zagęszczenie. Jedynym regulatorem liczby Żydów w getcie była ich śmierć. Śmierć głodowa, spowodowana chorobami, plagą tyfusu plamistego… I to jest ten najtragiczniejszy widok, który zapamiętałem. To jest widok, który musiał zapamiętać każdy, kto tam wtedy był.

Codziennie rano, a nawet i w nocy ludzie wynosili trupy na ulicę. Kładli je gdzieś przed bramą, pod murami. Gdzie było miejsce. W sumie ciężko nawet mówić, że to były ludzkie ciała. To były szkielety, u których można było rozpoznać każdą kość, policzyć każdy kręg, a oczodołami prawie że zajrzeć do środka. Te ciała były przykrywane jakimiś gazetami, papierami, czym kto miał. To był niestety jedyny możliwy gest szacunku dla tych zmarłych. Jednak po chwili nawet lekki wiatr odsłaniał te wykrzywione kończyny albo twarz, na której na zawsze zastygło cierpienie.

Ci nieszczęśni zmarli często leżeli na chodnikach do południa i dłużej, gdyż firma, która zajmowała się wywożeniem ciał, czasami po prostu nie nadążała. Jeździli po ulicach getta wózkami, na które wrzucali zmarłych i wywozili ich na cmentarz przy ulicy Okopowej.

Zabrzmi to pewnie dość brutalnie, ale osobiście uważam, że ci, którzy wtedy zmarli, znajdowali się w lepszej sytuacji niż wiele osób, które pozostały przy życiu. Zmarła wtedy babcia ze strony ojca – zachorowała, nie miał jej kto wyleczyć i nie udało jej się z tego wyjść.

Śmierć tych ludzi była tragiczna, okupiona cierpieniem, ale jednak naturalna. Ktoś zajął się ich ciałami. Choć bezimiennie i w zbiorowej mogile – zostali pogrzebani. Setki tysięcy tych, którzy wtedy przeżyli, zginęli potem w jeszcze bardziej mrocznych okolicznościach. Albo nie przetrwali drogi bydlęcym wagonem do obozu zagłady, albo zostali zagazowani, a potem spaleni. Nikt ich nie pochował, nikt nie wie nawet, że istnieli.

Te wszystkie potworne widoki, o których opowiadam, z czasem każdemu zaczynały powszednieć. Jednym wcześniej, innym później, ale jednak. Tak reaguje ludzki mózg. Nie wiem, czy to jest rodzaj obrony naszej psychiki, czy wyczerpuje się w pewnym momencie limit tragicznych rzeczy, które jesteśmy w stanie przyswoić. Wiem, że z czasem się do tego przyzwyczajamy. Do widoku trupów na chodnikach i do myśli, że być może będzie się następnym.

Ale jest to też zwycięstwo życia. Życie zawsze toczy się dalej, wypełnia każdą pustkę. Jak już nie ma czym, to choćby bakteriami.

Kolejny potworny, chwytający za serce widok, który został ze mną na całe życie, to żebracy. Całe tłumy, tysiące żebraków. Jedni chodzili, albo raczej snuli się chodnikami, inni leżeli gdzieś przy murze, nie mając już siły się podnieść. Dla większości charakterystyczne było to, że licząc na litość, pokazywali publicznie swoje dolegliwości.

Przeważnie była to opuchlizna głodowa. Bo zanim człowiek tak okrutnie schudnie, że zostaje sam szkielet, to puchnie. Zaczyna się od stóp, które się wybrzuszają, są okrągłe i nabrzmiałe jak balony pełne wody. Potem przenosi się to na kostki i wyżej. Skóra nie wygląda już wtedy normalnie. Jest trupioblada, jakby przezroczysta.

W tamtych czasach, gdyby ktoś chciał zrobić film, który pokazywałby sceny, do których dochodziło w getcie – to ludzie uznaliby to za totalną przesadę. Za fikcyjny świat, za sceny po prostu niemożliwe! Można by to było porównywać z dzisiejszymi horrorami o potworach, było to aż tak niewiarygodne. Takie rzeczy nie mogły się pomieścić w głowie normalnego człowieka! (…)

*Fragment książki Magdy Łucyan ,,Dzieci Getta. Ostatni świadkowie zagłady’’, Znak, premiera 19.05.2021; tytuł, lead, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji Aleteia.pl

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.