Z Kają i Arturem Wrońskimi, właścicielami kultowego baru sałatkowego i restauracji „Chimera” w Krakowie, rodzicami pięciorga dzieci, rozmawia Małgorzata Bilska.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Małgorzata Bilska: Pan jest historykiem, pani – artystką po Akademii Sztuk Pięknych. Stworzyliście w Krakowie niezwykłą przestrzeń kulinarną, czyli „Chimerę”.
Artur Wroński (AW): Na pomysł wpadliśmy pod koniec 1990 roku. W podwórku kamienicy przy ul. św. Anny, gdzie dziś jest bar sałatkowy, biegały szczury. Na środku stał trzepak, w bramie – cinkciarze. W większej części piwnic, gdzie jest nasza restauracja, złożony był węgiel (do palenia w piecu). Jedna piwniczka została zaadaptowana przez Związek Fotografików Polskich.
Kaja Wrońska(KW): Na górze mieli galerię.
AW: W czasach przejściowych opanowała ją fundacja artystyczna „Wielkie Księstwo Litewskie”, która przy pomocy młodych ludzi prowadziła galerię sztuki „Anunu”. Pewnego dnia zniknęli, zostawiając otwarte drzwi. Może dlatego, że w piwniczce zgasła ostatnia żarówka. Przez 2 lata po otwarciu „Chimery” przyjeżdżali artyści ze Wschodu poszukując dzieł, podobno tam eksponowanych. Piwnicę tę zacząłem sprzątać, remontować i zagospodarowywać, co nie było łatwe.
Początek wolnej Polski po dekadach komunizmu…
KW: W Krakowie nie było wtedy miejsca, gdzie można było po prostu wyjść i coś zjeść. Oprócz kiełbasek leszczyńskich.
AW: I prawie żadnego ogródka. Były tylko 2 – jeden przy kawiarni „Noworolski” w Sukiennicach, gdzie podawano kawę i drugi pod „Zwisem” [legendarny bar artystów Vis-à-Vis na Rynku Głównym – MB], gdzie chodziło się na coś mocniejszego. Pomysł, żeby w ogródku podawać jedzenie i tam siedzieć nikomu nie przychodził do głowy.
Jesteście państwo prekursorami jedzenia w ogródkach? Przecież dziś trudno sobie bez nich w ogóle wyobrazić Kraków!
AW: Tak. Zrobiliśmy pierwszy w Krakowie ogródek z jedzeniem. Nie mieliśmy ani pieniędzy, ani doświadczenia gastronomicznego. Mieliśmy wyobraźnię.
KW: I mieliśmy 2 dzieci. Właśnie urodził się nasz syn, który jest w wieku „Chimery”. Trzeba było za coś żyć.
Podobno zetknęła się pani z sałatkami pracując za granicą. To prawda?
Po maturze w 1980 roku pojechałam do Londynu. Żeby się utrzymać, pracowałam w wegańskiej restauracji. W Polsce jadało się sałatki w domu. Restauracje tematu sałatkowo-wegetariańskiego nie poruszały. Inspiracja Londynu pokazała, że jest to możliwe… A przecież Polska jest krajem warzyw i owoców, prosto z sadu i ogrodu! Pamiętam nasze pierwsze sałatki w „Chimerze”: owocowa, fasolowa, ryżowa z kurczakiem. W menu było do tego mięso z grilla, sałata. W tych czasach wielu rzeczy w Polsce nie można było kupić, na przykład cykorii, selera naciowego czy awokado. Z trudem zdobywaliśmy kukurydzę, ta w puszkach była za droga i trudno dostępna.
AW: Ludzie tęsknili za jarzynami. Poza tym mięso jest trudne „w obróbce”, my dopiero się uczyliśmy… Dlatego sałatki zaczęły u nas dominować. Potem doszły ciepłe dania wegetariańskie. Z czasem doszliśmy do 20 sałatek i 20 ciepłych dań. Dopiero później do baru dodaliśmy restaurację o tradycyjnym charakterze i menu.
Czytaj także:
Dominikanie otworzyli społeczną kawiarnię z darmową kawą [zdjęcia]
Wrońscy: “Jesteśmy słoikarzami”
Czemu nazwa brzmi „Chimera”?
KW: Nazwa jest niezobowiązująca. W mitologii greckiej chimera to stwór z głową lwa, ciałem kozy i ogonem węża.
AW: Ta nazwa była asekuracyjna. Jakby restauracja mi nie wyszła to dlatego, że miałem tylko chimerę (śmiech). Założyliśmy coś własnego, żeby uczciwie zarobić na życie po ciężkich czasach komunizmu. Łaska Boża, że się nam udało.
Wnętrza są tu urządzone oryginalnie, artystycznie. Freski na ścianach. Stare meble, lampy i różne drobiazgi zyskują u państwa nowy blask. Macie dar dawania rzeczom drugiego życia.
AW: Oj tak. Jesteśmy słoikarzami – zbieraczami „śmieci”, czyli rzeczy, które inni pochopnie wyrzucili (choć żona bardziej niż ja).
KW: Trudno wymyślić coś od zera. Natomiast jak widzę jakąś rzecz, to ona mnie inspiruje. Te przedmioty mają jakąś historię.
AW: Lubimy się w ten sposób włączać w tradycję.
“Taką mi Maryja zorganizowała żonę”
Harmonijnie się uzupełniacie, co jest uderzające i… rzadkie. Katolickie małżeństwo z długim stażem. Spotkaliście się państwo już jako osoby wierzące?
AW: Ja byłem neofitą. Świeżutko się wtedy nawróciłem. Żona była prezentem za to.
KW: Spotkaliśmy się w Kazimierzu nad Wisłą, 26 sierpnia.
AW: W święto Matki Boskiej Częstochowskiej. Wieczorem poszliśmy do kościoła.
KW: Jakoś tak poszliśmy ale to nie było tak, że byliśmy bardzo pobożni.
Jak wielu katolików.
AW: To naprawdę był prezent od Matki Boskiej. Za to, że się nawróciłem i chcę porządnie żyć. Taką mi Maryja zorganizowała żonę.
KW: Byłam tam z bratem Michałem, właśnie dostałam się na Akademię Sztuk Pięknych. To był 1982 rok. Tata nam pożyczył małego fiata. Mieliśmy trochę talonów na benzynę (była reglamentowana), namiot, śpiwory, materace i adresy do różnych znajomych, gdzie mogliśmy szukać noclegu. Gdyby nas nie przyjęli, mogliśmy rozbić namiot. Mój ojciec był weterynarzem (naukowcem) i miał znajomych, którzy pracowali w terenie, na przykład w stadninach rozsianych po Polsce. Najpierw jechaliśmy ścianą zachodnią, trochę czasu spędziliśmy nad morzem i wracaliśmy przez Mazury. A potem zwiedzaliśmy miejsca, gdzie nie mieliśmy znajomych, ale nigdy tam nie byliśmy. Zawsze marzyłam o tym, żeby pojechać do Kazimierza nad Wisłą. Kiedy tam dotarliśmy, spotkałam kolegę. Był z grupą – w lipcu wyszli z więzienia, byli internowani przez władze komunistyczne. W ten sposób poznałam Artura.
AW: To było bardzo romantyczne. Lato, piękne miejsce.
KW: Umówiliśmy się w Krakowie na Rynku. I Artur zaraz mi się oświadczył. Wyśmiałam go – co to za pomysł?
Jak to możliwe, że oświadczył się pan już na pierwszej randce i jesteście zgranym małżeństwem tyle lat? Ludzie boją się wchodzić w związki, bo się pomylą.. .
AW: To też łaska Boża.
A jak ona się objawia? Mogę prosić o wskazówki?
AW: Może inaczej. Ja to śmiertelnie uczciwie potraktowałem. Byłem neofitą, przeczytałem 10 przykazań. Tak? No to trzeba się ożenić.
(Śmiech) Wszystko stało się proste?
AW: Jak się czyta o rozeznawaniu itd., to jest rzecz bardzo skomplikowana. Człowiek potem do tego dochodzi. Ale Pan Jezus mówił: Chodź za mną. I ten kto szybko poszedł, zostawał apostołem.
KW: Ja spotykałam się wcześnie z sympatiami, ale tutaj miałam poczucie bezpieczeństwa. I jego odpowiedzialności. Jeżeli kobieta chce wyjść za mąż, musi czuć w mężczyźnie oparcie.
AW: To nie było oparcie o moje możliwości czy zaradność. Byłem bardzo niezaradny i nie byłem odpowiedzialny. Moja pozycja była raczej trudna. Przez to, że byłem uwikłany politycznie, komuniści zabrali mi paszport.
KW: Nie szukałam oparcia finansowego – że mamy mieszkanie itd.
Tylko w osobie?
KW: Tak. Nie w materii.
“Mieliśmy ze sobą mało wspólnego”
Pomogły w tym wspólne fundamenty, na przykład duchowe?
KW: Kiedy w Krakowie zaczęliśmy rozmawiać, to nagle się okazało, że nie mamy ze sobą nic wspólnego. Czytamy inne książki. Ja prozę iberoamerykańską, Artur – Dostojewskiego. Dotarłam do 17 strony i mnie odrzucało. Nie mogłam tego czytać. Zaczęliśmy się kłócić o literaturę.
Coś was jednak połączyło.
Wiedziałam, że to jest coś głębszego. To samo zauważyli moi rodzice.
Poważny kandydat?
KW: Tak.
AW: Mnie się Kaja bardzo spodobała.
KW: Tej jego odpowiedzialności obiektywnie nie było może widać na pierwszy rzut oka, ale się ją czuło.
Czy pana nawrócenie miało związek z internowaniem?
Nie. Ludzie mówią, że jak trwoga to do Boga, ale ja uważałem, że to jakoś nie za bardzo… Może troszeczkę ma. Tyle że będąc w opozycji, musiałem chodzić na manifestacje patriotyczne – czyli często do kościoła. Pod przymusem słuchałem Słowa Bożego i – mimo woli – patrzyłem na Pana Jezusa. W tym sensie na pewno mi to pomogło.
Jak prowadzić knajpę w pandemii?
Dziś prawie wszystko robicie wspólnie. “Chimera” jest zresztą wielowątkowa – są tu koncerty, teatr dla dzieci, można kupić w sklepiku lampy pani Kai. Jak „Chimera” sobie radzi w pandemii, kiedy zamarł ruch turystyczny?
KW: Remontujemy piwnice.
AW: Robimy piękny bar z winem z Moraw. Jedyny sposób na wyjście z kryzysu to jest wino (śmiech).
KW: Restauracji zmienimy nazwę na „Nowa Reforma”, bo ludzie mylą ją z barem „Chimera”. W tym miejscu była drukarnia, przed wojną drukowano tu dziennik „Nowa Reforma”. Premierę – w odcinkach – miała w nim powieść Żeromskiego „Ludzie Bezdomni”. Ludzie zamawiają posiłki z dowozem na wynos. Ruch w barze sałatkowym osiągnął teraz 50 proc. stanu sprzed lockdownu co i tak jest ewenementem przy kompletnie opustoszałym Rynku krakowskim („Chimera” mieści się w uliczce, która od niego odchodzi). W Krakowie nie ma turystów. Nie ma też na razie zbyt wielu studentów, którzy chętnie u nas jadali… Krakowianie natomiast odzwyczaili się jadać przy Rynku, uważając go za miejsce dla turystów.
Jak was wesprzeć w tym trudnym dla restauracji czasie?
AW: Można zamawiać jedzenie, które jest zdrowe i pełne witamin – lub czasem wpaść na obiad. W obrębie Rynku i Plant jest około 20 zabytkowych kościołów, tuż koło nas Kolegiata Uniwersytecka św. Anny, na płycie Rynku – Bazylika Mariacka i kościół pw. św. Wojciecha. Dużo ludzi z Krakowa przyjeżdża tu na mszę świętą. W niedzielę można u nas zjeść lub zamówić na wynos świąteczny obiad. Bar sałatkowy mieści się w zadaszonym ogródku, gdzie jest o wiele lepszy przepływ powietrza niż w zamkniętych pomieszczeniach. Jeśli krakowianie do nas nie wrócą, z „Chimerą” będzie krucho – a „Nowe Reformy” mogę się nie udać.
Czytaj także:
Wysoki Zamek. Tu Pan Jezus czeka na pięterku w knajpie
Czytaj także:
Kawiarnia, w której kelnerami sterują niepełnosprawni!