Wszystkim mamom, które jak lwice walczą o laktację, ale nie osiągają na tym polu spektakularnych „sukcesów”, chcę powiedzieć, że tu naprawdę nie zawsze „chcieć znaczy móc”. Na dowód dzielę się moją historią.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Jak wiele początkujących mam, śledzę czasem dyskusje dotyczące opieki nad maluchami. I choć raczej nie brakuje mi niezbędnego w takich okolicznościach dystansu, to w jednej sytuacji od razu podskakuje mi i ciśnienie, i pan Hashimoto razem wzięci: kiedy bardziej doświadczone mamy czyjeś zwierzenia na temat trudności z karmieniem piersią kwitują (z uśmiechem oczywiście), że „chcieć to móc”. Czyli: nie marudź, tylko weź się w garść, bo jak się tylko (trochę) postarasz, to zaraz z twoich piersi tryśnie rzeka mleka i wszystko będzie dobrze. Jakie to proste, prawda?
Karmienie piersią: samo dobro
BARDZO chciałam karmić naszą Tosię piersią. Nikt nie musiał mnie przekonywać o wartości i dobrodziejstwach płynących (nomen omen) z takiego pokarmu i z takiej formy karmienia. Byłam do tego świetnie przygotowana teoretycznie, zaopatrzona w sprzęty i specyfiki, które mogą się przydać i… nastawiona na walkę, bo miałam świadomość, że początki bywają trudne. Doskonale pamiętałam jeden z tekstów Natalii Białobrzeskiej, która opisywała kobiece boje na laktacyjnym polu, i wzięłam sobie tę lekcję mocno do serca. Byłam na to gotowa.
Tosię trzeba było katapultować z mojego brzucha 10 tygodni przed planowanym terminem porodu. Na to też, w pewnym sensie, byłam gotowa. A przecież wiadomo, że jedną z najlepszych rzeczy, które można dać wcześniakowi, jest mleko matki, bo to – oprócz jedzenia – wspaniałe lekarstwo.
Rozkręcić laktację
No to do dzieła – laktator w dłonie i jazda.
I nic. Potem znowu nic. Pusto. I znowu nic. Z zegarkiem w ręku, co trzy godziny, rano, wieczór, we dnie, w nocy próbowałam coś ściągnąć. Po półgodzinnych sesjach z laktatorem po prostu ręcznie wyciskałam z piersi po kilka kropelek mleka, żeby cokolwiek móc zanieść Tosi.
Siedząc w szpitalnym pokoju laktacyjnym cieszyłam się „sukcesem” koleżanek, które na luzie ściągały po 150 ml mleka. I pielęgnowałam dumę z siebie – z tych kilku kropelek, z pozytywnego nastawienia, ze swojej determinacji. W ramach samopodnoszenia się na duchu słuchałam podczas ściągania muzyki, która działała na mnie kojąco, albo oglądałam ukochany kabaret Hrabi.
Kiedy dziś myślę o tamtej sobie, to widzę… bohaterkę. Nie wiem, jak mi się to udawało, bo jednak okoliczności były, delikatnie mówiąc, mocno niesprzyjające…
Pomoc w laktacji
Mój pierwszy spektakularny „sukces” to 6 ml, ściągnięte czwartego dnia po porodzie. Zresztą to było po tym, jak niespodziewanie pękło we mnie napięcie i z piętnaście minut wyłam na pół szpitala. Potem było 10, 20, 40 ml. Dziko się z tego cieszyłam, bo mogłam wreszcie samodzielnie wykarmić moje dziecko.
Tylko że Tosia jadła coraz więcej (i super!), a mi jakoś nie przybywało pokarmu. Mogłam jedynie pomarzyć o wypełnionych po brzegi butelkach mleka – choć byłam w kontakcie z doradcą laktacyjnym, brałam suplementy, słuchałam wskazówek doświadczonych położnych.
Czytaj także:
Mitologia laktacyjna: 7 popularnych mitów o karmieniu piersią
Mleko modyfikowane
W końcu musiałam zmierzyć się z tym, że Tosia oprócz mojego mleka będzie dostawać modyfikowane. Cios, ale co zrobić – walczymy dalej. Może jak wrócimy do domu, będzie łatwiej, bo odpadnie cały ten szpitalny stres – pocieszały mnie położne, a ja im z nadzieją potakiwałam.
Ale tak się nie stało. Przystawianie Tosi do piersi, które miało podziałać stymulująco na laktację, okazało się porażką, bo mała potwornie się prężyła i po chwili „odpadała” od piersi. Więc tak czy siak musiałam dalej się kolegować z laktatorem (czyli ściągać pokarm 8 razy na dobę po pół godziny) plus przygotowywać mleko modyfikowane (wodę gotuj przez 5 minut, wystudź do odpowiedniej temperatury, wyparz potem butelki i smoczki), bo mojego mleka nie starczało.
Zrobiłaś, co mogłaś
W pewnym momencie miałam wrażenie, że wszystko się kręci wokół jedzenia, że nie ma w naszym życiu już miejsca na nic innego. Kiedy po 4 miesiącach walki znowu zaczęłam ściągać po 20 ml, uznałam, że czas się poddać. I zacząć trochę normalniej funkcjonować. Choćby iść na długi spacer, odetchnąć, ucieszyć się tym niesamowitym małym cudem, który zagościł w naszym domu, i nie czuć stresu, że trzeba się zmieścić między jednym ściąganiem pokarmu a kolejnym.
Od najbliższych słyszałam: Zrobiłaś, co mogłaś. Ale sama o sobie powiedziałam to z przekonaniem wiele tygodni później. Musiałam przeżuć poczucie klęski i przegonić myśli w stylu: a może powinnam była jeszcze…
Nie. Ja naprawdę zrobiłam wszystko, co mogłam. Dlatego wiem, że w kwestii karmienia piersią naprawdę nie zawsze „chcieć to móc”. I czasem – dla dobra swojego i dziecka (tak, dziecka też!) – po prostu trzeba odpuścić.
Czytaj także:
Fakty czy mity – obalamy 10 popularnych stwierdzeń na temat karmienia piersią
Czytaj także:
Obnażam się? Nie, karmię dziecko!