separateurCreated with Sketch.

„Naszym ojcem chrzestnym był sam gen. Anders”. Wspomnienia jednego z dzieci wygnanych

DZIECI WYGNANE
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Wydawnictwo ZNAK - 12.07.20
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

“Przyjęłam sakrament bierzmowania. Nie przyznałam się, że już go otrzymałam. Chciałam być jedną z bierzmowanych, bo naszym ojcem chrzestnym był sam gen. Anders” – wspomina Helena Kurzak, jedna z bohaterek „Dzieci wygnanych”.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Jako oficer sztabu głównego wojska tata wiedział, co się święci. Na początku września 1939 r. wsiadł na rower i pojechał niby po mięso. 19 września do Wilna wkroczyli Sowieci. Od brudnych, zmęczonych marszem żołnierzy unosił się nieziemski smród.

 

Tatuś trafił do obozu o zaostrzonym rygorze…

Wiedziałyśmy z mamą, że tata uciekł. W drodze na Litwę został aresztowany i internowany w obozie w Lidzie. Dzięki temu przeżył – gdyby Sowieci wzięli go do niewoli, to jak jego koledzy z Korpusu Ochrony Pogranicza skończyłby w dole w Miednoje. Kiedy tylko mama dowiedziała się, gdzie ojciec przebywa, zapakowała do worka damskie ubrania, wzięła mnie za rękę i ruszyłyśmy. W tej akcji każdy miał swoją rolę do odegrania. Podczas gdy mama, przebrawszy tatę za kobietę, wychodziła z nim przez otwartą bramę obozu, ja zagadywałam po litewsku strażnika, któremu dwie mijające go panie nie wydały się podejrzane. Litewski znałam ze szkoły, bo po zajęciu Wilna przez Litwinów każdy musiał się go uczyć.

18 czerwca 1941 r., jak się potem okazało, cztery dni przed wybuchem wojny radziecko-niemieckiej, wracałam właśnie ze szkoły. Trzymałam w rękach świadectwo ukończenia czwartej klasy, machając nim, zadowolona z ocen, gdy minęła mnie ciężarówka. Zdążyłam wejść do domu, gdy pojazd się pod nim zatrzymał, a do mieszkania wtargnęło kilku mężczyzn. Jeden z nich miał postawiony kołnierz płaszcza i zsuniętą na twarz czapkę. To był Polak, który wskazał nas enkawudzistom. Pod wymierzonymi w nas lufami karabinów mama w pośpiechu wkładała rzeczy do worka, a tata je wyjmował. Strasznie byli zdenerwowani. Albumy fotograficzne, które mama pakowała, żołnierze wyrzucali i deptali, śmiejąc się przy tym obrzydliwie.

To była ostatnia z czterech wywózek, które Sowieci zafundowali Polakom. Kiedy pociąg dojechał do granicy polsko-sowieckiej, strażnicy kazali wysiąść wszystkim mężczyznom. Potem się dowiedziałyśmy, że trafili do łagrów. Tatuś – do obozu o zaostrzonym rygorze w Plesiecku koło Archangielska. Nas wieźli dalej, nieskończenie długo, bo co chwilę odstawiali nas na boczny tor, by umożliwić przejazd transportom wojennym. Gdy tory się skończyły, wysadzili nas i pognali piechotą do posiołków. My z mamą znalazłyśmy się w Tainczy w obwodzie kokczetawskim w północnym Kazachstanie.

 

Dzięki Bogu nie mam dzieci. Przechodziły taką gehennę…

Wokół ani jednego drzewa, krzewu. I ta cisza. Ani psa, ani kota, bo już zjedzone. Ani krowy czy konia, bo wojsko zabrało. Tylko wilki – tak samo wygłodniałe jak my. Zamieszkałyśmy w lepiance jednej z Polek. Zimą śnieg całkowicie zasypywał te prowizoryczne domki, nie dawało się wtedy z nich wyjść przez drzwi czy okno, tylko po drabinie przez dymnik. A po drugiej stronie już czekały wilki. Zdarzało się, że nie wychodziliśmy przez parę dni.

Do jedzenia mieliśmy ziarna pszenicy, które z mamą z trudem mieliłyśmy na ciężkich żarnach, a piłyśmy piołun. Herbaty nie było, a jego rosło tam w bród. Tak wysoki był, że cała się w nim chowałam. Z domu mama przywiozła kawał posolonej słoniny. Po trzech tygodniach był już zjełczały, ale codziennie jedną skwareczką z niego okraszałyśmy nasze lepioszki pieczone na prowizorycznym piecu. Kładło się ją na końcu placka i jadło z namaszczeniem, wyczekując ostatniego kęsa. Co to był za rarytas! Zesłańcy pracujący w tajdze mieli chociaż las, a w nim jagody, drobną zwierzynę. Na stepie nie było nic.

Nasza gospodyni, Maria Jaworska, nie wiem skąd, ale przynosiła ziarna słonecznika i mnie nimi ratowała przed szkorbutem. Była wnuczką zesłańca styczniowego. Do dziś pamiętam, jak raz powiedziała: „Niech mi Bóg wybaczy, ale dziękuję Mu, że nie mam dzieci, bo musiałyby przejść tę gehennę, którą ja przechodzę”.



Czytaj także:
“Zgwałcił mnie sowiecki żołnierz. Urodziłam jego dziecko. I przebaczyłam”

 

Nie ufaliśmy „odzyskanej wolności”…

Wiadomość o amnestii dotarła do nas dopiero w 1942 r. Do Tainczy przyszedł żołnierz i opowiadał o tym, że w Jangi-Julu w Uzbekistanie tworzy się Wojsko Polskie, II Korpus pod dowództwem gen. Władysława Andersa. Mama przekazała mu karteczkę z informacją dla taty, choć wtedy nie wiedziała przecież, co się z nim dzieje.

Wiedziałyśmy tylko tyle, że przebywa w łagrze o zaostrzonym rygorze. On tymczasem był już umierający. Leżał w szpitalu z opuchlizną głodową, a lekarz dawał mu najwyżej dwa tygodnie życia. Wieść o amnestii dodała mu sił, zwlókł się z łóżka i uciekł. Zziębnięty, w gumiakach, nie szedł, a czołgał się, jedząc ze śmietników, i wtedy natknął się na żołnierza w polskim mundurze, który niósł list od mojej mamy. Było to już w Jangi-Julu, do którego tata zmierzał z zamiarem wstąpienia do wojska.

Kiedy dowiedział się, gdzie jesteśmy, wyruszył po nas. Przekupił miejscowego chłopa i wypożyczył od niego sanie, którymi uciekaliśmy przez trzy noce. Jakoś nie ufaliśmy tej „odzyskanej wolności” i nikomu nie meldowaliśmy naszego odejścia. Uchodziliśmy potajemnie. Podróż wlokącymi się i przepełnionymi pociągami była męcząca, ale nagrodę stanowiło powitanie w obozie wojskowym w Jangi-Julu. Nadal żyliśmy biednie, ale byliśmy już wśród swoich. Nikt nie nazywał nas „wrogami ludu”, „polskimi panami”, nikt nie groził śmiercią. Dostaliśmy ubrania i przydział żywności. Tatuś wrócił do służby wojskowej, a mamusia zapisała się do YMCA17 i pracowała w obozowej kantynie.

 

Zostałam najmłodszym żołnierzem

Pozostawało jeszcze „zagospodarować” dzieci. Anders zdecydował o utworzeniu dla nich szkół, w których znów mogły się uczyć, ale przede wszystkim – aby mogły ocaleć z nieludzkiej ziemi. Wielu uczniów było bowiem sierotami.

Ja trafiłam do Szkoły Młodszych Ochotniczek. Nazywałyśmy siebie „smoczkami” – od skrótu SMO. Do szesnastego roku życia dziewczynki i chłopcy należeli do junaków, a potem – do formacji dydaktyczno-wojskowych, które były ewenementem w historii edukacji. Po osiemnastym roku życia dziewczęta trafiały do „pestek”, czyli Pomocniczej Służby Kobiet, gdzie zdawszy maturę, robiły kursy na sanitariuszki, pielęgniarki, kantyniarki, świetliczanki, pracownice administracyjne, a nawet na kierowców dodgów i skąd niejednokrotnie wyjeżdżały na front. Moje starsze koleżanki walczyły w Tobruku i pod Monte Cassino. Ja miałam dopiero dwanaście lat, ale tacie zależało, bym dołączyła do SMO. Dodał mi więc cztery lata i tak stałam się najmłodszym żołnierzem tej formacji. Dostałam mundur i buty.


CZESŁAWA KWOKA, AUSCHWITZ
Czytaj także:
14-letnia więźniarka Auschwitz. Zobaczcie jej „ożywione” zdjęcia

 

Naszym chrzestnym był sam gen. Anders

Szkoła dla młodszych ochotniczek powstała w Karkin-Batasz w Uzbekistanie. Formalnie zatwierdzono ją w maju 1942 r., ale faktycznie działała od marca, kiedy to przyjechały do niej pierwsze cztery junaczki. W tym maju byłam jedną z blisko 700 junaczek, dwa miesiące później było nas ponad tysiąc.

Karkin-Batasz oznacza Dolinę Śmierci, latem step zamieniał się bowiem w pustynię. Nie mówiąc o wodzie, nam, uczniom, brakowało także papieru, lekcje odbywały się więc w formie pogadanek. Bez podręczników i książek – miałyśmy jedynie egzemplarz Pana Tadeusza, który ktoś zdołał zabrać z domu. Pisałyśmy na marginesach gazet, szarym kartonie do pakowania paczek, na deszczułkach czy korze brzozy. Po jakimś czasie dostaliśmy pięćdziesiąt ołówków, piętnaście notesów, paczkę kredy, pięć gwizdków, dwie księgi-zeszyty, dwie piłki, jedną siatkę i piłkę do palanta. Podręczniki przychodziły do nas w skrzyniach po amunicji.

W tamtym czasie przyjęłam sakrament bierzmowania. Nie przyznałam się, że byłam bierzmowana jeszcze w Wilnie – wtedy takie sprawy załatwiało się szybciej niż dziś. Chciałam być jedną z bierzmowanych, bo naszym ojcem chrzestnym był sam gen. Anders. W równym rzędzie klęczeliśmy wszyscy, jak to w wojsku, na jednym kolanie. Bierzmujący nas biskup polowy, Józef Gawlina, podchodził do każdego i namaszczał go świętymi olejami, a za nim kroczył generał i kładł nam na ramieniu szablę. Jakież to było dostojne!

*Fragment książki Moniki Odrobińskiej, „Dzieci wygnane. Tułacze losy małych Polaków w czasie II wojny światowej”, Znak 2020
**Tytuł, lead, śródtytuły pochodzą od redakcji Aleteia.pl


BYŁA NA LIŚCIE DO WYMORDOWANIA
Czytaj także:
„Mąż szukał w pogorzelisku kości dzieci”. Przeżyła ludobójstwo z rąk UPA

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.