Marek Kotański po operacji serca zaczął wzorować się na naukach Chrystusa. Mówił nawet, że chce iść Jego drogą. W ośrodkach Markotu pojawiły się repliki pomnika Chrystusa z Rio de Janeiro.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Katarzyna Szkarpetowska: Była pani jednym z najbliższych współpracowników Marka Kotańskiego. Jak się z nim pracowało?
Jagoda Władoń-Wilecka*: Bardzo barwnie. To na pewno nie była praca, którą można określić mianem spokojnej, stabilnej i przewidywalnej. Praca z Markiem była nieustannym tworzeniem, przesuwaniem granic niemożliwego. On stawiał przed sobą i przed nami bardzo trudne zadania. Na początku było to zajmowanie się osobami uzależnionymi i problemem uzależnienia w Polsce, potem pojawiło się wyzwanie związane z rozprzestrzeniającą się wówczas nową chorobą, jaką jest AIDS, która – gdy my zaczynaliśmy – była uznawana za „dżumę XX wieku”, a w postawach ludzi dominował głównie strach. Do tego bezdomność i wszystkie jej odcienie, pomoc ludziom zepchniętych na margines życia. Działania w tych obszarach wiązały się z ogromnym zaangażowaniem, a jednocześnie z dużymi emocjami.
Co ciekawe, jak już raz zaczęło się z Markiem, pojawiał się rodzaj więzi, której nie chciało się zrywać. Nie umiem tego nazwać inaczej jak fascynacją jego osobowością i dziełem, które tworzył. Marek dawał nam poczucie współtworzenia. Świadomość, że jest się współautorem dzieła, które tworzył, że wraz z nim zmienia się świat na lepsze, nakręcało do jeszcze większego zaangażowania. My w tym tworzeniu byliśmy z Markiem i w piekle, i w niebie. To też był, paradoksalnie, rodzaj uzależnienia, ale w dobrym tego słowa znaczeniu – uzależnienia od miłości bliźniego. Marek potrafił dostrzec w każdym człowieku piękno i – jak powiedział na jego pogrzebie jeden z biskupów – umiał się tym pięknem zachwycić. To było coś, czego uczył również nas.
Marek Kotański widział piękno w każdym człowieku
Powiedziała pani kiedyś, że Kotański wskrzeszał w ludziach wolę życia. Jak tego dokonywał?
Wiele razy widziałam, jak rozmawiał z osobami, które nie wierzyły już, że w ich życiu wydarzy się coś dobrego. Które straciły wszystko: wiarę, nadzieję, miłość bliźnich, tkwiły w piekle uzależnienia, były na przysłowiowym dnie. Marek miał niesamowitą intuicję terapeutyczną. Natychmiast wyczuwał, kto jest w kryzysie, komu trzeba podnieść poprzeczkę, a kogo należy przytulić. Potrafił być dla podopiecznych serdecznym, kochającym ojcem, gdy widział, że po raz kolejny zgubili drogę, ale potrafił być też ojcem karcącym, restrykcyjnie podnoszącym poprzeczkę wymagań, kategorycznie wyznaczającym cel, gdy oni tracili wiarę, że potrafią go osiągnąć. Mówił, że nikt nie jest stracony na zawsze i że nie ma beznadziejnych przypadków wśród pacjentów. Twierdził, że bywają tylko źli terapeuci – to ci, którzy myślą w ten sposób o swoich podopiecznych.
Skąd w nim ta ogromna wrażliwość na drugiego człowieka?
Zastanawiałam się nad tym, co mogło być inspiracją. Odpowiedzią było dla mnie poznanie jego ojca – Wiesława Kotańskiego. To był profesor japonistyki, wybitny humanista, a jednocześnie człowiek, który kochał ludzi. Nie poznałam mamy Marka, pani Ludwiki, ale z jego opowieści wiem, że była malarką, osobą niezwykle wrażliwą i tę wrażliwość mu przekazała.
Czy to prawda, że gdy przechodził obok kościoła, oddawał swoje kanapki potrzebującym?
Ja tę historię znam od Damiana Damięckiego – aktora, kolegi Marka ze szkolnej ławki. Obaj mieszkali na Żoliborzu. Codziennie rano, gdy szli na zajęcia, Marek proponował – zarówno jemu, jak i innym kolegom – żeby nie zjedli kanapek w szkole, ale w drodze powrotnej oddali je osobom bezdomnym, żebrzącym pod kościołem św. Stanisława Kostki. Nomen omen, to ten kościół, w którym po latach sprawowana była msza żałobna po jego śmierci. To pokazuje, że już wtedy trenował się w tym, żeby odmawiać sobie, a wspierać potrzebujących. Mało tego – zarażał tą postawą innych.
Po operacji serca, którą przeszedł w 1994 r. zaczął dość otwarcie mówić o swojej wierze i znaczeniu duchowości w życiu człowieka.
Marek pochodził z rodziny katolickiej, w jego opowieściach bardzo często pojawiał się chociażby ukochany przez niego kościół św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu, niemniej jednak operacja serca była w jego życiu momentem przełomowym. Marek – w tym, co robił i głosił – zaczął wzorować się dużo bardziej na naukach Chrystusa. Mówił nawet, że chce iść Jego drogą. W ośrodkach Markotu pojawiły się repliki pomnika Chrystusa z Rio de Janeiro – Chrystusa z rozpostartymi rękoma, czule zapraszającego do siebie wiernych. Marek podkreślał, że istotnym drogowskazem moralnym jest dekalog. Młodym ludziom, z którymi się spotykał, mówił, że wiara, duchowość są fundamentami do bycia spełnionym człowiekiem, a miłość bliźniego jest najważniejsza spośród przykazań.
Jan Paweł II był ważną postacią dla Marka Kotańskiego
Pięć lat przed śmiercią, w 1997 r., był na audiencji u Jana Pawła II. Papież powiedział mu: „Marku, jestem z tobą”. Papież Polak był ważną postacią w jego życiu?
Bardzo ważną. Za datę powstania Monaru przyjmujemy 15 października 1978 r., kiedy to Marek, wyszedł wraz z grupą pacjentów i współpracowników ze Szpitala Psychiatrycznego w Garwolinie i zajął dworek w Głoskowie, tworząc pierwszy ośrodek MONAR. 16 października, a więc dzień później, Karol Wojtyła został wybrany na papieża. Obaj – i Marek, i Jan Paweł II – kochali ludzi i robili wszystko, żeby zmieniać ich życie na lepsze. Audiencja u papieża dała Markowi dużo siły. Była niejako potwierdzeniem, że to, co robi, ma głęboki sens. Po spotkaniu z Janem Pawłem II miał mocne postanowienie otwierania domów św. Franciszka dla osób bezdomnych, ale także tych, które spędziły wiele lat w więzieniu. Chciał, żeby domy św. Franciszka były dla tych osób miejscem oczyszczenia duszy, swoistym katharsis. Podopieczni domów św. Franciszka mieli działać na rzecz innych ludzi i poprzez czynienie dobra zmieniać samych siebie. To była myśl przewodnia, główna inspiracja, z którą Marek wrócił w sercu po spotkaniu z papieżem. Niestety, był to pomysł, którego nie zdążył w pełni zrealizować. Stworzył jeden taki dom, na Mazurach, jednak niedługo potem zmarł, a my za mało wiedzieliśmy o tej idei, aby ją kontynuować.
Tuż przed śmiercią Marka Kotańskiego Jan Paweł II sprawował w Krakowie mszę w intencji osób bezdomnych. Wzięło w niej udział wiele osób związanych z działalnością na rzecz bezdomnych, jednak Markowi Kotańskiemu nie dane było w niej uczestniczyć.
Dwa dni przed śmiercią Marka wróciliśmy z długiej, bardzo ciekawej podróży z Wiednia, gdzie odbyliśmy szereg spotkań z przedstawicielami austriackiego rządu, którym bardzo spodobały się rozwiązania Monaru w różnych obszarach działań społecznych. Mieliśmy podpisać umowę o współpracy. Wtedy nawet po raz pierwszy w życiu dostałam od Marka prezent. Był zadowolony z tego, w jaki sposób przedstawiłam plan działania na rzecz osób uzależnionych i w rewanżu wręczył mi prezent – skórzaną kurtkę, którą sam dla mnie wybrał. Mam ją zresztą do dzisiaj i traktuję jak relikwię. Gdy wracaliśmy z Wiednia, zatrzymaliśmy się w jednej z kawiarenek na Krupówkach. Do Marka podchodzili różni ludzie, prosili o autograf, chcieli uściskać jego dłoń. Powiedział wtedy do nas, którzy siedzieliśmy z nim przy stoliku: „Słuchajcie, może już czas odpocząć? Może przejdę na emeryturę i będę robił na Krupówkach za białego niedźwiedzia?”.
Poprosił nas wtedy, żebyśmy nie wracali jeszcze do Warszawy, ale zatrzymali się w Krakowie i wzięli udział we mszy, którą następnego dnia miał odprawić papież. My wtedy, z różnych przyczyn, nie przystaliśmy na ten pomysł – koleżanka potrzebowała pilnie wracać do chorego syna, ja z kolei musiałam jechać na rocznicę do ośrodka. Do Warszawy wróciliśmy w sobotę. W nocy – z niedzieli na poniedziałek – Marek zginął w wypadku, do którego doszło w Nowym Dworze Mazowieckiem. Przed kołami jego samochodu pojawił się nagle pijany pieszy, który prowadził rower. Marek go wyminął, sam jednak uderzył w drzewo. Przez te wszystkie lata z pełną odwagą szedł pod prąd, bezkompromisowo, na czołowe zderzenie i, paradoksalnie, tak zakończył życie. Poświęcił je, ratując życie drugiego człowieka. Taki był Marek – mój nauczyciel i mistrz.
*Jagoda Władoń-Wilecka – przyjaciółka i bliska współpracowniczka Marka Kotańskiego. Specjalistka psychoterapii uzależnień, kulturoznawca. Autorka programu Alternative Dance dla młodzieży używającej narkotyków syntetycznych. Laureatka nagrody Polskiej Federacji Społeczności Terapeutycznych CREDO „Za serce i oddanie osobom uzależnionym”. Wieloletnia wiceprezes, a obecnie sekretarz Zarządu Głównego Stowarzyszenia Monar. Dyrektor Ośrodka Leczenia, Terapii i Rehabilitacji Uzależnień w Wyszkowie.
Czytaj także:
Psychoterapeuta, który sam odbił się od narkotykowego dna. Historia Roberta Rutkowskiego
Czytaj także:
Czy marihuana to niewinna rozrywka? Popatrzcie na mojego syna!
Czytaj także:
Pierwszy wyciągał rękę… O życiowej pasji Marka Kotańskiego