– Chcę to pokazać światu. Znamy tę Warszawę okaleczoną, postrzeloną – widzimy ślady pocisków na ścianach. A tu jest coś jeszcze więcej – mówi Marta Smolańska, autorka bloga “Duchy Warszawy”.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Agnieszka Huf: Wielkie poruszenie w internecie wywołały zrobione przez panią zdjęcia śladów powstańczej krwi na posadzkach kamienic. Jak trafiła pani na te ślady?
Marta Smolańska, autorka bloga “Duchy Warszawy”: Zaczęło się od rozmowy z koleżanką, która wspomniała, że na posadzce kamienicy przy Oleandrów 3 znajduje się krew z czasów Powstania Warszawskiego. Zdziwiłam się – o matko, to oni tej krwi nie zmyli do tej pory? Ona wyjaśniła, że krwi wylanej na marmur albo na kamień o podobnej strukturze nie da się zmyć, niczym i nigdy. Pomyślałam, że w takim razie – skoro w czasie powstania krew lała się strumieniami – pewnie tych śladów jest więcej. Rozpoczęłam kwerendę w internecie i znalazłam kilka adresów potwierdzonych i kilka domniemanych miejsc obecności tej krwi.
Jak się potwierdza, że to krew?
Medycyna sądowa ma specjalne odczynniki, które wybarwiają się na określony kolor przy kontakcie z krwią. W Muzeum Ziemi przy al. Na Skarpie 27 przeprowadzili analizę kryminalistyczną śladów i otrzymali ekspertyzę, że to krew ludzka. Takich adresów potwierdzonych jest kilka.
Szuka pani kolejnych miejsc?
Tak, dałam ogłoszenie na stronie Duchy Warszawy na Facebooku, że jeśli ktoś ma jakieś podejrzenie, albo są jakieś opowieści, wspomnienia ludzi, którzy być może pamiętają albo słyszeli o miejscach rozlewu krwi, to proszę o kontakt. I woreczek z adresami się rozwiązał.
Nie dziwi mnie to, bo te bardziej zamożne kamienice w Warszawie miały klatki schodowe z takiego kamienia, który tę krew przyjmował. Tylko ludzie – ja też tak miałam! – omijają wzrokowo miejsca, o których można myśleć, że to krew. Mózg omija jakoś te „strefy zagrożenia” i człowiek zwykle nie zdaje sobie sprawy z tego, po czym stąpa. Ja fotografuję Warszawę od 2012 roku i prawdopodobnie też chodziłam po takich śladach, nie mając o tym pojęcia.
Zaczęła pani robić zdjęcia tej krwi…
Tak, zaczęłam robić zdjęcia, ale i starałam się dotrzeć do historii – kiedy to się mogło wydarzyć, kto brał udział w walkach. Chcę to potem pokazać światu. Znamy tę Warszawę okaleczoną, postrzeloną – widzimy ślady pocisków na ścianach. A tu jest coś jeszcze więcej.
Co pani czuje, stając nad plamą krwi?
To są relikwie. To jest coś nieprawdopodobnego, że taki „żywy”, organiczny ślad historii jest tam na wieczność. Na Oleandrów ta krew jest co piętro, od poddasza po parter. I ludzie od 70. lat starają się to usunąć, ale się nie da – co marmur przyjął, to zachowa dla potomnych. Jedyne wyjście to skuć podłogę.
A to są tak nieprawdopodobne ślady, jak na Smulikowskiego 6/8 – tam jest odciśnięta cała postać człowieka i krwawe ślady stóp kobiecych, bardzo małe buciki. Można sobie wyobrazić, co tam się działo, że drobna, malutka kobieta chciała tego człowieka przesunąć, on się wykrwawiał… Chodząc po mieście człowiek nie jest przygotowany, że coś takiego może zobaczyć, dlatego temat śladów krwi jest tak mało popularny.
Ludzie podświadomie bronią się przed myślą, że tu, gdzie teraz żyją, ktoś inny umierał?
Ktoś zginął, ktoś się wykrwawił, działy się straszne dramaty… Oleandrów 3 to była dzielnica policyjna, kiedy Niemcy ją likwidowali, to walili do drzwi i zabijali ludzi. Dlatego te ślady są w progach mieszkań. I pewnie wewnątrz ludzie już sobie wymienili podłogi, ale plamy na klatce pozostały. Ludzie mieszkają w miejscu zbrodni, ale – prawdę mówiąc – cała Warszawa to jest jedno wielkie miejsce zbrodni. Muzeum Ziemi ukryło te ślady pod szybą, podpisało. A reszta? To są miejsca, gdzie ludzie chodzą, żyją, to są budynki użyteczności publicznej, prywatne kamienice… Warto, żeby to pokazać światu, bo drugiego takiego miasta w Polsce nie ma.
Wszystkie te ślady pochodzą z Powstania?
Jest kilka wspomnień o śladach krwi z okresu stalinowskiego, bo wtedy w kamienicach prywatnych na Pradze i w Śródmieściu były katownie stalinowskie, gdzie w niewyobrażalny sposób torturowano ludzi. Mam do sprawdzenia dwa takie adresy. Nie ma znaczenia, czy ta krew wylała się w ramach jednego reżimu czy drugiego, to przecież dramat i gehenna ludzi i narodu polskiego.
Jak zaczęła się pani przygoda z historią?
Z wykształcenia jestem politologiem. W 2012 roku zgłosiłam się na ochotnika, żeby pomagać przy ekshumacjach na kwaterze Ł – „Łączce”, którymi zarządzał prof. Krzysztof Szwagrzyk z IPN. W 2016 roku złożyłam CV i po paru miesiącach dostałam pracę w IPN, w Biurze Poszukiwań i Identyfikacji. Teraz głównie zajmuję się kontaktami z rodzinami, których bliscy zostali zamordowani w czasach stalinowskich.
Czy miała już pani okazję spotkać się z rodzinami osób, które udało się zidentyfikować?
Tak, oczywiście! To są zawsze bardzo wzruszające spotkania. Ci ludzie przez 60 – 70 lat nie wiedzieli, gdzie jest pochowana ich najbliższa osoba – mąż, ojciec, brat. Pamięć o nich jest wciąż żywa, te historie są bolesne, bo te rodziny straciły nie tylko bliskich, ale i godność. Próbowano im odebrać wszystko – mieszkania, miejsca pracy, szansę na edukację, tylko dlatego, że ich bliscy należeli do AK albo innych organizacji niepodległościowych. To tak naprawdę kolejne ofiary komunizmu… Zawsze byli traktowani jak obywatele drugiej kategorii, a teraz w końcu ich głos jest wysłuchany. To, co robi prof. Szwagrzyk jest bardzo potrzebne, jest miarą tego, jak dojrzałe jest państwo. Jeśli państwo polskie upomina się o rodaków zamordowanych, zakopanych jak zwierzęta, i wysyła ludzi, żeby ich odnaleźli i godnie pochowali, to jest chyba miara najdojrzalszego rodzaju demokracji, bo walczymy o tych zupełnie bezbronnych.
Ile osób udało się zidentyfikować?
Spod ziemi udało się wydostać szczątki 1000 osób, natomiast zidentyfikowanych jest około 70 z nich. To jest niecałe 100 rodzin, które odzyskały kogoś bliskiego. To jest dla nich koniec pewnej epoki, epoki mroku i strachu – teraz mogą zacząć spróbować żyć inaczej. Bywają medialne identyfikacje jak “Inka”, “Zagończyk”, “Zapora” albo “Łupaszko”. Jest też wielu takich, których nikt nie zna, bo byli lokalnymi działaczami niepodległościowymi. Ale dla tych rodzin to ktoś najważniejszy na świecie. Nie robimy tego dla sukcesu medialnego, ale dla najbliższych, aby w końcu mogli zapalić świeczkę na cmentarzu.
Jak wygląda procedura informowania rodzin?
Kiedy z zakładu genetyki sądowej mamy potwierdzenie, że jest to osoba zidentyfikowana, czyli że jej DNA pokrywa się w znacznym stopniu z DNA porównawczym, to prof. Szwagrzyk osobiście dzwoni do rodziny. Jako pierwsza dowiaduje się zawsze rodzina – nie media, nie politycy. A później jest konferencja w Pałacu Prezydenckim, gdzie w obecności prezydenta RP najbliżsi dostają notę identyfikacyjną, czyli dokument potwierdzający, że ta osoba, wydostana, ekshumowana z ziemi, jest właśnie tą osobą, której rodzina szukała wiele, wiele lat. To są bardzo wzruszające momenty – na sztalugach są wystawione portrety tych zamordowanych, wszystko odbywa się bardzo uroczyście.
Jak panią zmienia to, co pani robi?
Praca z ofiarami zbrodni przeciwko ludzkości zostawia traumę w człowieku. My wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu naznaczeni, każdy pracownik na swój sposób. Bo jeśli przestaniemy odczuwać, to będzie znaczyło, że już nie jesteśmy ludźmi. Obok tych okropieństw nie da się przejść obojętnie.
Duchy Warszawy to hołd dla mojej babci, która przeżyła Powstanie, przeżyła rzeź Woli. Zmarła na zawał, kiedy byłam malutka, a ja dopiero po latach zaczęłam przypominać sobie jej opowieści. Chodząc po Warszawie już jako osoba dorosła, chciałam zobaczyć świat jej oczami. I staram się mojej córce pokazywać tę Warszawę, którą ja widzę, zwracam jej uwagę na ślady po kulach, mówię jej, że była wojna.
Jak rozmawiać z dziećmi o wojnie?
Moja córka ma 5,5 roku. Wprowadzam ją w temat wojny powoli, na tyle, na ile jest w stanie zrozumieć. Oczywiście nigdy nie opowiadałam jej ze szczegółami o zbrodniach, ale dzieci muszą wiedzieć, że kiedyś wydarzyło się coś strasznego, lecz dzięki pracy, odwadze i poświęceniu wielu Polaków teraz tej wojny nie ma. I znam wiele dzieci świadomych – na swój dziecięcy sposób – że żyją obok nas ludzie, którzy oddawali dla Polski kawałek młodości, zdrowia i życia. I że należy ich szanować, być z nich dumnym i wśród nich szukać wzorców i autorytetów. Pamiętam, jak moja córka wręczyła bukiet kwiatów pułkownikowi Nowakowskiemu, pseudonim Gacek. On ją wziął na kolana i zaczął jej opowiadać o swojej młodości, a ona zapytała, czy on był superbohaterem… To było niesamowite, bo ona zna superbohaterów z bajek. A oni nie mieli nadprzyrodzonych mocy, a jednak walczyli o wolność mojego kraju. Taki superbohater do kwadratu!
A co odpowiedział pan pułkownik?
Że nie! Bo ci ludzie – w odróżnieniu od niektórych współczesnych megalomanów, którzy mają wielkie ego – są skromni i pokorni. I stąd się bierze ich potęga.
Czytaj także:
„Mama wywiozła mnie z Warszawy dzień przed Powstaniem”. Muzyczny hołd Urbaniaka
Czytaj także:
Czy Powstanie Warszawskie skończyło się 2 października?
Czytaj także:
Powstanie w getcie warszawskim: kilka faktów, które warto znać