„Nagradzam się każdego dnia myślą, że czuję się na chwilę obecną spełniony, że wiem, co chcę w swoim życiu osiągnąć i to realizuję” – mówi Janusz Świtaj.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Janusz Świtaj w wieku 18 lat uległ poważnemu wypadkowi. Wpadł motocyklem pod ciężarówkę. Miał zmiażdżony rdzeń kręgowy i złamanie kręgów szyjnych. W 2007 r. złożył wniosek o zaprzestanie uporczywej terapii w chwili, gdy odejdzie z tego świata jeden z jego rodziców, czym wzbudził zainteresowanie mediów. Otrzymał pomoc od Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko”, w której obecnie pracuje. Niedawno skończył też studia. Nam opowiada o tym, jak być szczęśliwym oraz o swojej relacji z Bogiem.
Katarzyna Szkarpetowska: Tego, jak być szczęśliwym, można się nauczyć?
Janusz Świtaj: Szczęścia trudno jest się nauczyć, ale można starać się inaczej myśleć o otaczającej rzeczywistości. Próbować dostrzec sens w tym, co nam się przydarza.
Właśnie obronił pan pracę dyplomową, jest świeżo upieczonym magistrem psychologii. Świętował pan swój sukces? Znalazł czas, żeby się za niego nagrodzić?
Przez pierwszy miesiąc po obronie miałem bardzo intensywnie zaplanowany czas. Byłem w trakcie kontynuowania stażu w Górnośląskim Centrum Rehabilitacji w Reptach Śląskich, starałem się nawiązać pierwsze kontakty z placówkami, w których mógłbym znaleźć zatrudnienie na etacie, 4-5 godzin tygodniowo, tak aby mieć stały kontakt z pacjentami i zdobywać kolejne praktyczne doświadczenie. Podjąłem również starania dotyczące mojej dalszej edukacji i po dokonaniu ostatecznego wyboru złożyłem aplikację na wybrany kierunek studiów podyplomowych.
Zainteresowanie mediów moim osobistym sukcesem mocno mnie zaskoczyło, jednak w pewnym momencie poczułem zmęczenie. Było ono podyktowane głównie tym, że media utrwalały w świadomości opinii publicznej termin eutanazja w kontekście mojej osoby. W 2007 r. złożyłem wniosek o zaprzestanie uporczywej terapii w chwili, gdy odejdzie z tego świata jeden z moich rodziców, ale prawie nikt nie zwraca uwagi na precyzję tego stwierdzenia.
Nagradzam się każdego dnia myślą, że czuję się na chwilę obecną spełniony, że wiem, co chcę w swoim życiu osiągnąć i to realizuję.
Janusz Świtaj: Moje życie sprowadzało się do leżenia w łóżku
Jak wyglądały pierwsze lata po wypadku?
Piętnaście pierwszych lat to był prawdziwy koszmar, wyczerpująca i ciężka walka o podstawową egzystencję. Moje życie sprowadzało się jedynie do leżenia w łóżku. W pierwszych latach przebywałem na Oddziale Intensywnej Terapii. Tam warunki, ze względu na specyfikę oddziału, były ekstremalnie ciężkie. Sale były przeważnie dwuosobowe. Leżałem z innym pacjentem, również w stanie agonalnym, więc nie było czasu na spokojne leżenie – zawsze był ruch na sali, światła, alarmy, dźwięki aparatury medycznej i respiratorów.
Po ponad sześciu latach przebywania na OIT wróciłem na stałe do domu. Było to możliwe dzięki zakupieniu domowego respiratora i wsparciu Fundacji Zdrowia i Pomocy Społecznej w Jastrzębiu Zdroju. Moje warunki życiowe po powrocie do domu poprawiły się. Już nie byłem objęty szpitalnym regulaminem i mogłem sobie na więcej pozwolić, np. na głośniejsze słuchanie muzyki, oglądanie telewizji, kiedy miałem na to ochotę lub korzystanie z komputera. Jednak wciąż to życie było ograniczone tylko do pozycji leżącej w łóżku, bez możliwości wyjścia poza cztery ściany pokoju.
Po wydarzeniach z 2007 roku, gdy otoczyła mnie opieką Fundacja Anny Dymnej „Mimo Wszystko” i dostałem propozycję pracy dla niej, poczułem się potrzebny. Sama propozycja pracy bardzo mnie dowartościowała, bo wcześniej nie spodziewałem się, że mógłbym wykonywać jakąkolwiek pracę. Trudno mi sobie wyobrazić, jak potoczyłyby się moje losy, gdybym nie otrzymał tak konkretnego wsparcia, jakie dostałem od Anny Dymnej. Zbiórka funduszy na zakup wózka specjalistycznego z respiratorem poruszyła serca Polaków i po kilku tygodniach trwania akcji, nagłośnionej przez media, została zebrana bardzo wysoka kwota na zakup wózka, który otworzył mi perspektywy na całkiem nową rzeczywistość. Zmiany, które nastąpiły po otrzymaniu pomocy, pomogły mi odzyskać wiarę, że warto żyć. Kluczowy był fakt, że znów mogłem rozwijać się jako człowiek, szukać swojej drogi. Dziś mój sposób spędzania czasu nie przypomina tego po wypadku, czy sprzed 14-15 lat.
Janusz Świtaj: Moja relacja z Bogiem uległa zmianie
Kiedy życie mocno nas doświadcza, kiedy traci w naszych oczach sens, wtedy często zadajemy Panu Bogu pytania. Pan Mu je zadawał?
W pierwszym dniu po wypadku, gdy odzyskałem przytomność po operacji przeprowadzonej na uszkodzonej części kręgosłupa szyjnego, byłem przekonany, że stan, w jakim się znalazłem, jest stanem przejściowym. Nie przypuszczałem, że moje życie jest zagrożone. Wszystko pamiętałem z chwili zderzenia z naczepą tira – nie było to aż tak bardzo niebezpieczne zdarzenie. Następnego dnia rano, gdy wybudziłem się po podanym środku przeciwbólowym, zobaczyłem nad sobą księdza z Komunią świętą. Przestraszyłem się i pomyślałem: czy jest już ze mną aż tak źle, skoro przyszedł ksiądz? Po kilku dniach zrozumiałem, iż jest to szpitalny zwyczaj, że kapelan roznosi pacjentom Komunię świętą.
Ksiądz był mi dobrze znany, posługiwał w parafii, do której należałem. Odwiedzał mnie nie tylko z rana, ale również po południu. Rozmawialiśmy, choć moja rozmowa była mocno utrudniona przez świeżo założoną tracheotomię. Pytałem, dlaczego mnie to spotkało, w takim momencie życia, dlaczego muszę tak strasznie cierpieć. Nie uzyskiwałem od księdza konkretnych odpowiedzi, z jego strony były to raczej próby pocieszenia. Mówił, żebym ofiarował swoje cierpienie w intencji innych osób, że w ten sposób odkupuję winy swoich przodków. Drażniły mnie takie uzasadnienia i w efekcie w pierwszych latach po wypadku oddaliłem się od Boga.
Gdy wróciłem ze szpitala na stałe, pod opiekę rodziców, moje życie się zmieniło. Relacja z Bogiem też uległa zmianie. Starałem się codziennie pomodlić, podziękować za kolejny przeżyty dzień, czasami poprosiłem, żeby choć trochę ustąpiły bolesne napięcia spastyczne całego ciała. Modliłem się, aby wyjść na dwór i przypomnieć sobie, jak wygląda świat. Te modlitwy zostały wysłuchane. W 2008 r. wszczepiono mi pompę baklofenową, która łagodzi spastyczność. Od tego czasu nie jest to już tak dokuczliwe.
Od ponad dziesięciu lat mam już możliwość wyjścia z domu i dojechania w zaplanowane miejsca. Dzięki temu mogłem uczestniczyć w drodze krzyżowej na ŚDM w Krakowie, odwiedziłem kilka razy klasztor na Jasnej Górze w Częstochowie, Kalwarię Zebrzydowską, sanktuarium w Zakopanem, w Ludźmierzu. Gdy byłem w Ołomuńcu, pierwszym punktem, do którego chciałem dojechać, była katedra, którą w 1995 r. odwiedził Jan Paweł II, z którym mocno się utożsamiam. Pierwszą pielgrzymkę do Polski, 40 lat temu, rozpoczął w dniu moich 4. urodzin, a wypadek przydarzył się w dniu 73. urodzin papieża. Od lat w moim pokoju wisi na ścianie obraz św. Jana Pawła II, komunijny obrazek Matki Bożej i poświęcony krzyżyk z drzewa oliwnego, który przywiózł mi z Jerozolimy kuzyn. Teraz moje rozmowy z Bogiem są dziękczynne i przyjacielskie.
Czytaj także:
Jestem kaleką. Dlaczego nie miałbym się narodzić?
Czytaj także:
„Wiedziałam, że dziecko urodzi się niepełnosprawne. Ale ważne, by żyło…” [wywiad]
Czytaj także:
9 osób z zespołem Downa, które zmieniły świat