Niestety, nie każdy ma to szczęście, by od razu zrealizować swoje marzenie o byciu mamą. Niektóre kobiety muszą starać się o to miesiącami, a nawet latami. Przeczytajcie historię o trudnej drodze do rodzicielstwa, adopcji i wspólnego życia w miłości, która nie zna granic i nie boi się cierpienia i poświęcenia.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Na swój „błogosławiony czas” Marzena Witczak czekała około 12 lat. Dla jednych być może niewiele, dla innych cała wieczność. Czas walki, utraty nadziei i zwątpienia w sens czegokolwiek, ogrom wylanych łez.
Kobieta czuła się gorsza. Chciała kochać i być kochaną. Często głaskała się po brzuchu, nawet wtedy gdy nikogo w nim nie było. Zastanawiała się, jakby to było, gdyby była mamą, dzieliła życie z kimś, kto byłby cząstką jej samej.
Zastrzyki, hormony i brak nadziei
Marzena przeszła wiele kuracji hormonalnych, badań, zastrzyków, odwiedziła rzeszę lekarzy i specjalistów, aby w końcu spełnić swoje największe marzenie. W końcu udało się zrealizować pragnienie serca. Na początku ciąża przebiegała prawidłowo, bez powikłań. Z czasem jednak kobieta zaczęła się czuć coraz gorzej. Spędzała tygodnie w szpitalu.
W 35. tygodniu urodziła się Maria Julia. Lekarze postawili diagnozę: trombocytopenia, prościej małopłytkowość. Marzena mało o niej wcześniej wiedziała. “Baliśmy się z mężem o Marysię. Widok dziecka podpiętego wenflonami był ciosem w samo serce” – mówi Marzena.
W oczekiwaniu na cud
Dziewczynka miała problemy z oddychaniem, każdy dzień był walką o życie, o podtrzymanie tego maleńkiego ISTNIENIA, na które małżonkowie tak czekali. Nic nie zapowiadało tragedii. Pojawiła się infekcja z wysoką gorączką, obniżenie wartości płytek i silny krwotok krwi do mózgu. O zdrowie dla Marii Julii wszyscy się modlili. W szpitalu maleństwo zostało ochrzczone. Udało się to wszystko jakoś zatrzymać, ale niestety na krótki czas. Doszły kolejne problemy z oddychaniem.
“Kilka razy musieliśmy zderzyć się z tym, że Marysi może już nie być, ale nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, że tak może się stać. Nie można być przygotowanym na 100% na odejście osoby, którą bezgranicznie się kocha, zwłaszcza małego dziecka, które dopiero co rozpoczyna swoje życie” – wspominają Marzena i Michał.
Bycie mamą to dar
Dwa lata po śmierci Marysi małżonkowie zdecydowali się na odważny, ale i przemyślany krok: adoptowali Adasia. Było to naturalne i świadome działanie.
Rodzice biologiczni porzucili go, nie chcieli, by ograniczał ich „wolności”, z której tak bardzo pragnęli korzystać.
Rodzina była przeciwna pomysłowi Marzeny i Michała. Argumentowali to tym, że po tak traumatycznych przeżyciach nie będą w stanie do końca pokochać „obcego” dziecka. “Zrozumiałam po czasie, że moje problemy z płodnością to wcale nie kara. Moim powołaniem jest macierzyństwo, a ja nie muszę udowadniać całemu światu, w jakim stopniu je realizuję” – mówi Marzena. Oczekiwanie na synka było czasem radości, niepokoju i nadziei, który można przyrównać do okresu ciąży.
W tym roku, gdy mijają cztery lata od kiedy Adaś jest z nimi, kobieta uważa, że bycie mamą to bycie szczęściarą, to wartość dana i zadana, to stwarzanie na nowo małego człowieka, a wszystkie inne sprawy, ważne do tej pory, nie są już tak ważne jak kiedyś.
Z Bogiem wszystko ma sens
“Bóg tak naprawdę nigdy mnie nie opuścił. Przez krzyż doszłam do zmartwychwstania, a w dalszej wędrówce ku Niemu towarzyszy mi mąż i ukochany Adaś – mówi ze wzruszeniem Marzena. – Jestem dumna, że jestem mamą” – dodaje.
Czytaj także:
Jak zostałem adopcyjnym tatą nastolatka z Madagaskaru – opowieść świeckiego misjonarza
Czytaj także:
8 znanych osób, które zdecydowały się na adopcję
Czytaj także:
Znany dziennikarz: “Mama oddała mnie do adopcji, ale jestem jej wdzięczny”