W „Kamerdynerze” Filipa Bajona Łukasz Simlat wcielił się w nazistę Petera Schmidta, zawiadującego eksterminacją tysięcy ludzi. Nam opowiada m.in. o przygotowaniach do tej roli.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Łukasz Simlat, aktor znany m.in. z takich filmów jak „Wymyk”, „Konwój”, seriali „Belfer”, „Diagnoza”, wcielił się ostatnio w rolę Petera Schmidta w filmie „Kamerdyner”. Wszechstronne umiejętności wykorzystał też reżyser Leszek Dawid, powierzając mu rolę alpinisty Krzysztofa Wielickiego w nowo powstającym filmie „Broad Peak”.
Jolanta Tokarczyk: Kim jest kreowana przez pana postać w „Kamerdynerze”?
Łukasz Simlat: To postać drugoplanowa, Peter Schmidt. To człowiek, który przez długi czas nie może dojść do głosu, jest niedoceniany, a nawet poniżany, mając totalnie inne aspiracje i tylko zmiany geopolityczne powodują, że pewnego dnia to on staje u drzwi sąsiadów w mundurze z trupią czaszką i mówi: biorę odwet, ten czas należy do mnie. Filmowy Peter to także brutalny element naszej prawdy historycznej, człowiek, którego frustracja przeobraża się w nazizm, stanowiąc przeciwwagę dla szlachetnej postawy głównych bohaterów.
Łukasz Simlat o graniu czarnych charakterów
Powiedział pan, że pewną ulgę przyniosło mu rozstanie z tą postacią. Trudniej gra się czarne charaktery niż szlachetne postaci?
Mimo że wszyscy mamy świadomość wydarzeń minionego stulecia, a zwłaszcza II wojny światowej i kontekstów historycznych, kiedy bierze się udział w odtworzeniu drastycznych sekwencji, o których wcześniej tylko czytaliśmy w podręcznikach od historii, przed oczami stają żywe obrazy eksterminacji tysięcy ludzi w lasach piaśnickich. Nie sposób później o nich zapomnieć. Niezależnie od tego, jak umiejętnie byśmy nie „lawirowali” w naszym zawodzie i posiadali zdolności zrzucania bagażu emocjonalnego, takie obrazy pozostaną z nami do końca życia, uwiarygadniając tragedię sprzed lat.
To także brutalny aspekt naszego zawodu, nie zawsze gra się szlachetnych bohaterów i bierze udział w doładowujących energetycznie projektach, ale czasami tworzy się rzeczy, które nas zawodowo drenują, aktorsko wyjaławiają i uświadamiają, że nie sposób przejść nad nimi do porządku dziennego. Udział w takich projektach filmowych czy teatralnych jest jednak konieczny – właśnie dlatego, żeby pamięć przetrwała, a zbrodnia nigdy się nie powtórzyła.
Na planie „Kamerdynera” spędziłem około dziesięciu dni, ale łącznie zdjęcia trwały z przerwami niemal trzy lata. Wynikało to z różnych powodów, a jednym z nich była konieczność realizacji w różnych porach pogodowych. Filip Bajon miał niebywałe szczęście, że przepiękny entourage Kaszub i Mazur, gdzie powstawała większość zdjęć, pozwolił na zarejestrowanie atrakcyjnych wizualnie obrazów.
Wydarzenia piaśnickie są mało znanym i wcześniej niezinterpretowanym filmowo faktem. Czy czuje pan ciężar odpowiedzialności związanej z tym, że ta tragedia będzie postrzegana między innymi przez pryzmat pańskiego bohatera?
Jeśli mówimy o aspekcie strachu – nie towarzyszył mi on, ponieważ wykonuję taki zawód i mam świadomość, że moją powinnością jest pokazać jak najrzetelniej tamte wydarzenia. Wiem też, że w filmie nic nie zostało przekłamane. Ponieważ zaś grałem postać zawiadującą eksterminacją tysięcy ludzi, na moich barkach spoczywa pewien ciężar odpowiedzialności za to, w jaki sposób to wydarzenie zostanie pokazane na ekranie. Cieszę się, że Filip Bajon pochylił się nad tym tematem, że ten fragment historii jest odbrązawiany. „Kamerdyner” daje brutalny obraz tarć narodowościowych, przesuwających się granic, współistnienia różnych nacji w prawdziwym tyglu narodowościowym Kaszub. W 1939 roku górę brały tam jednak prywatne animozje, a w głowach wielu zrodziła się chęć odegrania się na współobywatelach, sąsiadach, znajomych. Te ciśnienia kompresowały się na Kaszubach od lat dwudziestych ubiegłego wieku, a po wybuchu II wojny światowej przeszły kulminację.
Łukasz Simlat o przygotowaniach do roli w „Kamerdynerze”
Jak narastał ten background aktorski i w jaki sposób przygotowywał się pan do roli?
Film kostiumowy, historyczny, w którym wystąpiłem, rządzi się prawami sagi. W tego rodzaju produkcji mamy większą łatwość przekazywania aspektów historycznych, ponieważ wydarzenia rozgrywają się na przestrzeni wielu lat. Podobnie było teraz, kiedy akcja filmu toczyła się niemal przez pół wieku, pomiędzy 1900 a 1945 rokiem. Mój bohater nosił w sobie prywatne aspiracje i prywatne bolączki, a w pewnym momencie na skutek zmian geopolitycznych, które oczywiście w żaden sposób nie były jego zasługą, z podstawy łańcucha pokarmowego nagle znalazł się u jego wierzchołka. Wtedy doszedł do wniosku, że nastał jego czas i pora wziąć odwet za doznane krzywdy.
Jeśli zaś chodzi o przygotowanie do realizacji filmu, w moim przypadku nie było potrzeby „wgryzania się” w tło historyczne, choć oczywiście poznanie tego backgroundu było istotne, aby dobrze oddać prawdę tamtego czasu. Moim zadaniem było zaś pewne narzucenie tego człowieka na siebie i uwiarygodnienie go, odnalezienie się w tamtej rzeczywistości, a długi okres realizacji zdjęć ułatwił mi to zadanie.
Czy kostium znacząco pomagał w przygotowaniu się do roli w filmie historycznym?
Tak, zdecydowanie. Kiedy po godzinach charakteryzacji otwiera się oczy, widzi się siebie w kostiumie i ocenia, jak mogłoby się wyglądać na przykład za dwadzieścia lat, wszystko to zaczyna pracować na bohatera, ale też silnie wpływa na naszą ludzką psychikę. W zawodzie aktora każde przygotowanie do roli trzeba zaczynać właśnie od analizy czynnika ludzkiego i od uruchomienia w sobie takich stanów emocjonalnych, które będą pracować na postać, którą kreujemy.
Sam fakt znalezienia się w pięknym entourage’u filmu „Kamerdyner”, który dziś nie jest dla aktora powszechny, kiedy mamy przed oczyma bezkresne przestrzenie, powozy, konie, pałace i swoich kolegów, którzy nie są już kolegami, bo zostali totalnie odmienieni przez charakteryzację, wszystko to niebywale pomaga w pracy i sprawia, że jako twórcy chcemy wchodzić w tego typu filmowe sytuacje.
„Kamerdyner” to film przestrzenny, zupełnie inny niż obrazy, których akcja rozgrywa się w ciasnych wnętrzach czterech ścian.
To zupełnie inna perspektywa. Ta szerokokątna chęć spojrzenia na entourage zaproponowany przez scenografię daje nam przepastną chęć zanurzenia się w tym kolorowym wydrapowanym historycznym świecie. Mam nadzieję, że cieszy to również oko widza, który ogląda film.
Czytaj także:
“Kamerdyner”, czyli epicka saga Polaków, Kaszubów i Niemców. Warto go zobaczyć?
Czytaj także:
Marianna Zydek: „Kamerdyner” przeniósł mnie w czarujący okres międzywojnia
Czytaj także:
Paweł Domagała: Wierność jest najważniejszym atrybutem męskości