Poznałem tego faceta zupełnie niedawno. Najpierw byłem przekonany, że to ojciec. Ale gdy tak mówiłem, on tylko się uśmiechał. I milczał. Gdy zaś przychodziło do Eucharystii, zwykle znikał mi z oczu. Nie wiedziałem, gdzie się podziewał. Dopiero potem dowiedziałem się o jego historii… I wiele zrozumiałem.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Podczas mszy świętej zawsze siedział z tyłu. Nigdy z przodu. Pomimo brązowego habitu, który nosił. Tego samego, który mieli na sobie stojący przy ołtarzu księża. Jego przyjaciele.
“Tak, ale oni są ojcami. A ja jedynie bratem. Posiedzę tu, dziękuję” – odpowiadał, gdy ktoś z wiernych zapraszał go do przodu.
Nie uległ jedynie namowom jednego ze współbraci posługujących w San Giovanni Rotondo, gdy ten stanowczo zaprosił go do chóru. Miejsca przy ołtarzu. Gdzie wstęp mieli jedynie zakonnicy. Wówczas się zgodził. Ale to było ten jeden jedyny raz.
Szymon, kapucyn
Nazywa się Szymon. Jest kapucynem. Bratem, jak zwykł zaznaczać. Dla jasności.
– Powiedziałem sobie, że jeśli któryś z przełożonych pod nakazem posłuszeństwa zasugeruje mi, abym zaczął uczyć się na księdza, to ok. Ale jeśli nie, to wolę zostać tu, gdzie jestem. Bo tu naprawdę jest wiele do zrobienia.
Brat Szymon to chodząca pokora. Nic o sobie. Wszystko dla innych. Uśmiechnięty, gotowy służyć. Po spędzeniu z nim kilku dni, wreszcie nie wytrzymałem.
– Dlaczego nie zostałeś ojcem? Gdy większość twoich współbraci idzie do ołtarza, ty nie możesz. Naprawdę nie chciałbyś? – wypaliłem wreszcie.
– Wiesz co? Nie. Pan Bóg posłał mnie na zupełne inny odcinek… – odpowiedź Szymona była inna niż zwykle. Jakby zapraszająca do rozmowy. Tym razem wreszcie mam szansę dowiedzieć się o nim nieco więcej…
– Pracuję w jadłodajni dla bezdomnych. Tam jest moje miejsce – zaczął spokojnie swoją historię.
Szczypta soli do 30-litrowego gara zupy
Od tej pory każda rozmowa z tym człowiekiem była jak praca w kopalni diamentów. Nigdy nie wiesz, kiedy natrafisz na kolejny cenny kruszec.
– Ci ludzie po prostu mnie potrzebują… – kontynuował brat. Do tej pory niezwykle cichy i pokorny. Chowający się w tylnych ławkach kościoła. – A wiesz, co jest w tym wszystkim najbardziej zabawne?
– Nie mam pojęcia.
– Że oni nie mają ci czym odpłacić – uśmiechnął się. – Mało tego. Nie masz też co spodziewać się po nich życzliwości. Często raczej niewielkiego krzyża w postaci pretensji i roszczeń.
– I co wtedy robisz?
– Nic, podchodzę do takiego delikwenta i mówię mu prowokacyjnie, że przepraszam za wszystko i pytam, ile pieniędzy mam mu zwrócić za niesmaczny obiad – śmieje się Szymon.
– A faktycznie bywają niesmaczne? – dociekam.
– A gdzież by! Nasi wolontariusze gotują z sercem. Pokaż mi w Warszawie restaurację, gdzie kucharze wkładaliby tyle serducha w gotowanie zupy! Pamiętam, jak jedna z nich dodawała do zupy szczyptę soli. Rozumiesz? Szczyptę! Do 30-litrowego gara zupy! Kto by z nas wyczuł różnicę? A ona wyczuła. Więc dodała…
Bez strachu
Dla Szymona to faktycznie odcinek specjalny. Jest po prostu delegowany. Tak to pojmuje. Odpowiedzialny za nakarmienie kilku tysięcy ludzi tygodniowo. Większość z nich zna już z imienia. Oni też go znają. Wiedzą też, że nie ma z nim żartów. Uśmiechnięty, ironiczny, dowcipkujący. Ale, gdy wymaga tego sytuacja, bardzo stanowczy. Żeby nie powiedzieć surowy.
– Bez tego wejdą ci na głowę – tłumaczy. – Albo oni, albo ty. Tutaj nie bierze się jeńców.
Oddany służbie bez reszty. Ludziom, ich problemom. Od rana do późnych godzin wieczornych. Gdy skończy dyżur na kuchni, idzie do więzień.
– Lubię tam łazić, naprawdę. W ogóle lubię takich ludzi. Są autentyczni. I bardzo nas, wierzących, potrzebują.
– A nie boisz się? – dopytuję dalej.
– Nie. Przez tyle lat życia z ludźmi ulicy, praktycznie nic mi się nie stało. Wchodziłem do tych różnych fawel, gdy posyłali mnie na misje, by pomagać i nigdy nic. I to jest w tym wszystkim piękne. Oni wiedzą, że to dla nich.
Nie trzeba szukać
Teraz, gdy podczas kolejnej naszej wspólnie przeżywanej mszy świętej znów znika mi z oczu jego charakterystyczny brązowy habit i te drobne sznureczki podtrzymujące okulary na szyi, już go nie szukam, jak poprzednio. Nie rozglądam się, gdzie się podział. Wiem, że jest. Prawdopodobnie znów gdzieś z tyłu kościoła. I wiem coś jeszcze. Że tak po prostu ma być. Tak wybrał on. Posłuszny wezwaniu. Mężczyzna dla innych. Wzór.
Czytaj także:
Trzy lata temu miał pod opieką 35 dzieci. Teraz ma 62
Czytaj także:
Spotkany bezdomny nauczył mnie prawdziwie się modlić
Czytaj także:
“Bezdomny, głodny sukcesu. Weź CV” – napisał. Teraz przebiera w ofertach