Na końcu filmu „Mam przyjaciół w niebie” nie ma ja „normalny” (bo zdrowy, sprawny) i „nienormalny” (bo chory i słaby). I jeden, i drugi szukają tego samego: dostrzeżenia, akceptacji i uznania.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Ja z gruba kuty, za ciężki, za sztywny
Do czupurzenia się przed lekką nimfą,
Prostak pod względem wszelkich dwornych manier,
Upośledzony z natury, niekształtny,
Nieokrzesany, zesłany przed czasem
W ten świat oddechu, i to tak koszlawo
I nieudatnie, że psy ujadają,
Gdy sztykutając mimo nich przechodzę
„Król Ryszard III”, William Shakespeare
„Mam przyjaciół w niebie” – od zera do milionera (emocjonalnego)
Wyobraźcie sobie eleganckiego, szpakowatego Włocha, uprawiającego „kreatywną księgowość” na rzecz mafii. Przychodzi kryska na matyska – elegancik dostaje zarzuty, ale w zamian za złożenie zeznań pogrążających swojego „szefa” dostaje rok prac społecznych.
I tak trafia do katolickiego ośrodka dla osób upośledzonych w Rzymie. Tam, po początkowym szoku i szeregu gaf (np. szczodrego uraczenia winem pensjonariuszy przyjmujących stale leki), Felice Castriota przechodzi ogromną przemianę – z drobnego cwaniaczka staje się czułym, empatycznym i odpowiedzialnym człowiekiem.
Nie byłoby to możliwe bez prostolinijnej i bezpretensjonalnej obecności pacjentów ośrodka. Tak w wielkim skrócie można powiedzieć o włoskiej komedii „Mam przyjaciół w niebie”. Ale ten zabawny i wzruszający jednocześnie obraz autorstwa Fabrizio Marii Cortese ma drugie i trzecie dno.
Ty to inny ja
„Mam przyjaciół w niebie” bazuje na osobistym doświadczeniu reżysera. Przez dwa lata pracował w centrum rehabilitacji Opera Don Guanella w Rzymie. To właśnie tamtejsi pacjenci, a nie profesjonalni aktorzy, zagrali kluczowe role. Na dodatek zagrali niejako podwójnie, bo jednym z istotnych wątków filmu jest zorganizowanie spektaklu teatralnego.
„Ryszard III” Szekspira brzmi wyjątkowo w ich wykonaniu. Podobnie zresztą muszą „odegrać” restauratorów, gdy Felice postanawia zaprosić Julię, panią psycholog pracującą w ośrodku, na obiad do najlepszej restauracji w Rzymie. Okazuje się nią być stolik przygotowany specjalnie dla nich na terenie kliniki, gdzie obsługą stają się na ten jeden raz pacjenci.
Myślę, że było to dla nich i wyzwanie, i niezwykła zabawa. Na pewno duże emocje – nie wyobrażam sobie, by cokolwiek, co zobaczyłam na ekranie w ich wykonaniu, było udawane. W tej autentyczności jest niezwykła siła. To jeden z głównych filarów filmu. Ale chyba najważniejszy wątek to przejście od obrzydzenia, poczucia wyższości, politowania do współczucia, zaufania i miłości.
„Mam przyjaciół w niebie” – bohater w każdym z nas
Na końcu nie ma ja „normalny” (bo zdrowy, sprawny) i „nienormalny” (bo chory i słaby). I jeden, i drugi szukają tego samego: dostrzeżenia, akceptacji i uznania. Tak opisałabym relację Felice – Antonio. Pierwszy uczy drugiego zalecać się do ukochanej. Drugi tego pierwszego, dlaczego czas się nie dłuży, gdy jest się szczęśliwym. Obaj dają, obaj dostają. Jak równy z równym. Jak w prawdziwej, dobrej relacji.
„Mam ogromną nadzieję, że ten sposób pracy będzie zwiastunem nowego podejścia do tworzenia filmów, gdzie nie tylko wykorzystuje się nowe pomysły w kinie, lecz także nowe twarze za i przed kamerą” – mówi o swoim filmie Fabrizio Maria Cortese.
To prawda, potrzebujemy takiego podejścia: nieprotekcjonalnego, bez zbytniej egzaltacji i taniej czułostkowości; pełnego szacunku, a nie przygniatającego i epatującego cierpieniem. Bo bohater jest w każdym, bez względu na jego historię, stan zdrowia i umysłu. Tę oczywistą, a jakże odkrywczo podaną prawdę oglądamy na ekranie.
Czytaj także:
Nick Vujicic i jego… poczwórne błogosławieństwo!
Czytaj także:
9 osób z zespołem Downa, które zmieniły świat
Czytaj także:
8 supermocy niepełnosprawnych dzieci