Z biegiem czasu odkryłam jeszcze jeden, być może najcenniejszy dar, który z pisaniem przyszedł. Pisanie felietonów otworzyło mnie na dawanie świadectwa.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Aleteia istnieje już 3 lata. To powód do radości i dumy również dla mnie, bo oznacza dwa lata regularnego pisania. Startowałam od zera, teraz mam na swoim koncie ponad sto tekstów. Cotygodniowy reżim nauczył mnie, że stać mnie na więcej, niż mi się na początku tej przygody wydawało. To nie wszystko. Z biegiem czasu odkryłam jeszcze jeden, być może najcenniejszy dar, który z pisaniem przyszedł. Pisanie felietonów otworzyło mnie na dawanie świadectwa.
Ewangelizacja – katolicka akwizycja?
Świadczenie, czy szerzej rzecz ujmując ewangelizacja, zawsze budziła we mnie mieszane uczucia. Pewnie błędnie, ale kojarzyło mi się raczej negatywnie. Z niezręcznym lub nachalnym “sprzedawaniem”. Z dyskomfortem u obu stron. Z udowadnianiem racji lub odpieraniem ataków na kościół. To nadal budzi mój duży opór. Nie chcę prowadzić sporów na argumenty. Takie dysputy, z których jedna strona wychodzi pokonana, a druga wygrana, mijają się z celem z założenia. Choć może się mylę, może da się przekonać kogoś do wiary akademicką dyskusją, ale ja nie mam nawet odpowiedniego zaplecza teologicznego czy retorycznego, by do takich podchodzić. Jak więc mogę realizować ten “chrześcijański obowiązek”? Do tego dochodziły jeszcze dwie bardzo poważne kwestie.
Czytaj także:
Jak przetrwać z… zapracowaną żoną?
Ze świadectwem poczekam… aż będę idealna
Prywatnie, to jasne, możemy pogadać o Jezusie w gronie wierzących, ale żeby o nim szerzej świadczyć, to nie teraz. Aktualnie jeszcze za wiele brakuje mi do świętości. Poczekam z tym, jak już nie będę miała wątpliwości w wierze, jak będę moralnie nienaganna, jak nikt nie przyłapie mnie na tym, że pokrzykuję na dzieci. Poczekam, aż będę idealna. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę ze smutnej prawdy – prawdopodobnie nie będę. Nigdy.
Wiem, jak mocno przeżywa się zawód, gdy ktoś powszechnie zadeklarowany jako wierzący dopuści się czegoś haniebnego. Jak sypią się potem komentarze, że „taki niby był święty, a tu proszę…”. A jednak lęk przed oceną wydaje mi się niewystarczającym powodem, by chować głowę w piasek. Może te myśli: “co ja mogę powiedzieć o dobrym małżeństwie? Ja, która sama często źle robię, która wczoraj tak opryskliwie odpowiedziałam coś mężowi” nie są wcale głosem rozsądku, a należą do kogoś innego. Kogoś, kogo imię brzmi Oskarżyciel. To trochę jak w piosence Arki Noego: “taka jaka jesteś, jesteś fajna, taka jaka jesteś, nieidealna”. To może być część, może nawet najmocniejsza, świadectwa – że jesteśmy normalnymi ludźmi, z przywarami. A mimo to trwamy, zmieniamy się, bo Bóg kocha nas i przyjmuje właśnie takich porąbanych. Nieidealnych.
Czytaj także:
Tomasz Rożek: Nauka rządzi się zupełnie innymi prawami niż wiara [wywiad]
A jak się zmienię?
Dlatego zamiast przekonywać do swoich racji, staram się raczej dzielić swoim doświadczeniem. Zamiast podawać gotowe recepty, odkrywam przed wami swoje przemyślenia i poruszenia na tym etapie, na jakim aktualnie jestem.
Tu jednak zgrabnie dochodzimy do drugiego problemu – a co, jeśli za jakiś czas zmienię zdanie? Zapewne część moich tekstów napisałabym teraz inaczej. Być może niektóre myśli i pytania w nich zawarte sformułowałabym w inny sposób lub nie zadała ich wcale. Byłam inna, wchodząc w małżeństwo, jestem inna teraz, będę inna za 5 lat. Czy jest w takim razie sens dzielić się tym, co jest teraz, skoro za jakiś czas może się to zmienić? Sądzę, że mimo wszystko warto. Daję sobie prawo do bycia omylną, a przede wszystkim daję sobie prawo do zmiany zdania.
To bogactwo, a nie wstyd. Bezmyślne trwanie przy jednej wersji, brak otwartości, brak weryfikowania poglądów, brak rozwoju – to w mojej ocenie większe zagrożenie niż to, że się pomylę czy spojrzę na sprawę w innym świetle. Warto więc się przełamać, mimo obaw o omylności. Warto jeszcze z innego powodu.
Czemu warto dawać świadectwo?
Może nadużywam dużych słów, świadectwo, dzielenie się. A przecież nie wiem nawet, czy moje teksty kogokolwiek inspirują, czy w ogóle kogoś poruszają. Może to dobrze – przestaję nastawiać się na ilościowy efekt. W końcu nie w tym celu zaczęłam pisać, zadziało się cudownie odwrotnie. Chciałam się czymś podzielić, a potem odkryłam, że dzielenie się jest formą świadectwa. Czy ktoś z tego skorzysta, nie wiem. Wiem jednak, jak bardzo skorzystałam ja sama.
Dzielenie się praktyczną stroną mojej duchowości stało się ogromną mobilizacją, by jak głosi hasło Aletei – żyć bardziej. Zyskałam motywację do uważności, radar nastrajający mnie na otoczenie w poszukiwaniu inspiracji. Pisanie okazało się także swoistą terapią – impulsem, by poskładać własne myśli, by precyzyjniej opisywać rzeczywistość wokół mnie i we mnie. Źródłem refleksji, pewnej nieśmiałości, ale i dumy zarazem. Poczułam, że mam coś do powiedzenia, i jest to coś dobrego.
W ten oto sprytny, nieinwazyjny sposób, Bóg pokazał mi, że w pełnej wolności i nie wychodząc z własnego domu, mogę jednak zapukać do kilku innych mieszkań ze swoją “akwizytorską” ofertą. Jestem Mu za to ogromnie wdzięczna!
Czytaj także:
Rok z niemowlakiem w innym kraju? Blaski i cienie życia na emigracji (wywiad)