Byłem na rekolekcjach. Takich dla mężczyzn. Sam będąc ciekaw, czym będą się różniły od takich „normalnych”, prowadzonych dla wszystkich. Bez podziału na płeć. Poszedłem i nie żałowałem. Bo poznałem jego.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Poznałem Księdza Marka, faceta, który pewnie dla niejednego słuchacza (a może nawet dla wszystkich) stał się na tych rekolekcjach nie lada inspiracją. Przykładem pojmowanego po katolicku męstwa, przykładem zaradności, sprawności fizycznej i intelektualnej. Znów wróciły dziecięce marzenia o walce. O byciu silnym i odważnym. Zdolnym do poświęceń.
Ksiądz Marek zanim odczytał powołanie do kapłaństwa, był komandosem. I to nie byle jakim. Bo należącym do elity polskich specjalnych sił zbrojnych. Gdy dziś słucha się jego historii, trzeba sobie co pewien czas przypominać, że rozmawiamy z kapłanem. Bo – co tu wiele ukrywać – przed nami siedzi rozmówca, którego aparycja, mimika twarzy i opowiadane historie z poligonu troszkę odbiegają od standardowej słyszanej przez nas historii powołania kapłana.
Na całe szczęście dla nas Pan Bóg nie zwykł działać tylko i wyłącznie po standardowych i wydeptanych ścieżkach. Często jest wprost przeciwnie. Kto by się bowiem spodziewał, że z komandoskich koszarów wyciągnie do kościoła Marka Rycio? I to od razu za ołtarz.
Hartowanie dla Pana
Gdy zdał maturę, wstąpił do Szkoły Chorążych Wojsk Zmechanizowanych przy Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych imienia Rodziny Nalazków w Elblągu. I od razu ruszył z wysokiego „C”. Już na pierwszym roku kadet Marek należał do czołówki. Nie przeszkadzały mu pomysły słynnego wśród żołnierzy chorążego Szadejko, który wątpiąc w zadowalającą wytrzymałość swoich podopiecznych, wyrwał ich jednej zimowej nocy w pełnym oporządzeniu na bieg po górach. Dziś możemy tylko domniemywać, czy już wtedy, gdy młody Marek, brodząc po ciemku w śnieżnych zaspach, taszcząc kilkudziesięciokilogramowe ładunki, domyślał się, że to hartowanie dla Pana.
Póki co interesowało go jednak co innego. Za wszelką cenę pragnął dostać się do plutonu kadetów szkolonych, do służby w działaniach specjalnych. To jednak nie było takie proste. By dostać się do tej grupy, należało wykazać się wybitnymi osiągnięciami w nauce, wykazywać się ponadprzeciętnymi walorami intelektualnymi i – to chyba przede wszystkim – zdać arcytrudny sprawdzian fizyczny. Kadet Marek Rycio spełnił wszystkie trzy warunki. Znalazł się w miejscu, o którym marzył. Dziś wiemy, że był to zaledwie przystanek w drodze do zupełnie innego celu. Póki co jednak nadal odległego.
Ponownie najlepszy
Marek zdobywał sobie coraz większe uznanie. Również wśród rówieśników. Nieformalnym miejscem ich spotkań był specjalny drążek do ćwiczeń ulokowany na terenie obozu. To tam znakomicie umięśniony, szczupły i ponadprzeciętnie sprawny chłopak popisywał się swoimi umiejętnościami akrobackimi. Wiedział, że jest dobry.
Z czasem nabywał kolejne umiejętności. Wybitne zdolności snajperskie, czołówka w szybkich zjazdach na linie ze śmigłowca, kurs dżiu-dżitsu, skoki ze spadochronem… Do tego uprawnienia instruktorskie narciarstwa, wspinaczki wysokogórskiej i ratownictwa z powietrza. Był gotowy.
Do tej pory modlił się, jak sam dziś wspomina, pod kocem. Nie chcąc budzić sensacji wśród kolegów. Teraz nastąpił czas na stoczenie kolejnej bitwy. Odszedł z wojska, aby wstąpić do Wyższego Seminarium Duchownego imienia Jana Pawła II w diecezji siedleckiej. Nie trzeba chyba dodawać, że ukończył je – tak, tak! – z wyróżnieniem.
Wykonać rozkaz
Wrócił do wojska. Niby ten sam. Nadal szczupły, nadal sprawny, nadal wysportowany. Z wysoką, wyżyłowaną sylwetką. Z kamienną twarzą nie okazującą praktycznie żadnych emocji. Ale oprócz tego wszystkiego, co znali już żołnierze, wrócił do wojska z czymś nowym. Z koloratką zakładaną do wojskowego munduru.
O drodze rozpoznawania swego powołania ksiądz Marek nie mówi wiele. Czasem bardziej zaufanym ludziom wspomina tylko o tym, że spotkał Boga. I Ten coś mu powiedział. Po wojskowemu można by powiedzieć, że prawdopodobnie „usłyszał rozkaz”. A te, jak świadczy całe życie chorążego Rycio, zwykle wypełniał bez zająknięcia. Taki był. I taki pozostał. I najwidoczniej takiego żołnierza potrzebował mieć w swoim oddziale ds. specjalnych Najwyższy Dowódca.
Dziś używa swego ulubieńca na najtrudniejszych z poligonów. I chyba się nie zawodzi.
Czytaj także:
Goło i niewesoło. „Czasem facet musi sam siebie chwycić za twarz i ją odwrócić”
Czytaj także:
Współczesne męstwo oczami Jana Pawła II
Czytaj także:
Różańcowy gang od babci Marii Esperanzy, kandydatki na ołtarze