Wyobraźcie sobie najbardziej zaciekłego antyklerykała. Słynnego na cały kraj dziennikarza, członka loży masońskiej. Faceta, który każdą chwilę wykorzystuje na atak na Kościół i księży. Nienawidzi ich. Wyśmiewa. A zaraz potem pomyślcie, jaka musi być reakcja w kraju, gdy ten zmienia swoją postawę o 180 stopni. Zanim to się jednak stało, było potrzebne pewne wydarzenie.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
O tym świadectwie nie tak łatwo usłyszeć. Nie ma o nim za wiele w książkach. Nie ma o nim za wiele w mediach. Sam tę historię usłyszałem z ust pewnego niezwykłego kapucyna. Człowieka, który o San Giovanni Rotondo oraz o posłudze w nim św. ojca Pio wie niemal wszystko. Jako duchowny członek zakonnej rodziny, do której należał święty stygmatyk z Pietrelciny, ma dostęp do historii powtarzanych z ucha do ucha. Ta historia jest właśnie jedną z takich.
Atak za atakiem
Wszystko działo się w Italii. Za czasów życia niezwykłego kapucyna. Gdy o jego życiu wiedziało już coraz więcej Włochów. Część przybywała do San Giovanni Rotondo, aby go spotkać. Część, aby się u niego wyspowiadać. Jeszcze inni z czystej ciekawości. Była też taka część ludzi, która – jako otwarcie wroga Kościołowi, wyśmiewała i ironizowała postawę niezwykłego stygmatyka.
Alberto del Fante należał do tej ostatniej grupy. Był członkiem loży masońskiej. Walczył z Kościołem na każdym możliwym froncie. Wykpiwał, atakował, ośmieszał. Jako sławny w całej Italii dziennikarz antykatolickiego czasopisma „Laicka Italia” miał szerokie kontakty. Jego ataki były więc niezwykle silne i – co tu wiele ukrywać – niezwykle groźne dla wiernych oraz samych duchownych.
O samym ojcu Pio del Fante pisał: „pachnie różami, świdruje oczami, przywraca wzrok ślepym, włosy łysym, a dziwkom cnotę”. Obrzydliwe. Kto by się spodziewał, że dobry Bóg posłuży się takim właśnie człowiekiem? Tak dalece zohydzającym ludziom Kościół i jego sługi. A jednak…
„Nie będziemy grali tu w ruletkę”
O tej historii pisano szeroko swego czasu we włoskich mediach. W polskich siłą rzeczy znacznie mniej. Teraz jednak pora i na nas. Ukochana małżonka del Fante zapadła na ciężką chorobę. Rokowania lekarzy nie były najlepsze. Pisząc wprost: kobiecie dawano kilka miesięcy życia. Po jednej z wizyt u lekarza, gdzie usłyszała wyrok śmierci, kobieta poprosiła męża, aby ten udał się do ojca Pio. Mając nadzieję, że może on wymodli dla niej cud uzdrowienia.
Możemy się tylko domyślać, jaka była reakcja pana Alberto. On, członek masońskiej loży, słynny na całym Półwyspie Apenińskim z ataków na Kościół, nie przepuszczający absolutnie żadnej okazji, aby uderzyć w księży – on ma teraz jechać do maleńkiej wioski w Apulii i prosić ubogiego i prostego zakonnika o pomoc?
„Nie będziemy grali tu w ruletkę – odpowiedział zrozpaczonej żonie. – Nie pojadę. To i tak nic by dało. Wierz mi…”.
Wizyta
Żona jednak nie odpuszczała. Usilnie błagała męża, aby ten – choćby z uwagi na jej chorobę i stan – wysłuchał jej prośby. Kto wie, czy nie ostatniej. W imię ich małżeńskiej miłości. Ten argument przekonał ostatecznie Alberto. Wściekły i zły, że dał się namówić, wyjechał w podróż do słynnego już w całych Włoszech zakonnika z Pietrelciny.
W San Giovanni Rotondo podobnych jemu były już tysiące. To był czas, gdy kapucyni wydawali oczekującym na spowiedź u ojca Pio specjalne kartonikowe bileciki. Sporządzano społeczną listę. Kolejka do spowiedzi trwała nieraz nawet tydzień. Chętnych było aż nadto wielu. Alberto del Fante nawet przez głowę nie przeszło jednak czekać. Bezceremonialnie minął oczekujących na placu przed kościołem. Wszedł do maleńkiego kościółka pw. Matki Bożej Łaskawej. Podszedł do konfesjonału, w którym spowiadał przyszły święty. Nachylił się i głośno zarządał.
„Przychodzę w imieniu mojej żony. Prosi, abyś ją uzdrowił”.
Wtedy ojciec Pio wychylił się zza konfesjonału. Spojrzał w oczy natrętnego gościa i wypalił:
„Alberto… Przecież nie będziemy grali tu w ruletkę”.
Pomimo
Wtedy dziennikarz zbaraniał. Oczy robiły mu się coraz większe i większe. Musiał wyjść z kościoła. Wkrótce tu wróci. Odczekawszy swoje w kolejce. Przyjedzie na spowiedź. Tam usłyszy od ojca Pio, żeby wracał do domu. Bo czeka tam już na niego żona. Zdrowa.
Rzecz jasna to nie był koniec procesu nawracania się słynnego dziennikarza. Z czasem stał się duchowym synem stygmatyka z Pietrelciny. Jego redakcyjni przełożeni nie wierzyli własnym uszom. Cała Italia przecierała oczy ze zdumienia. Ten słynny na cały kraj mason i wróg Kościoła zaczyna mówić o Bogu. I głosić Prawdę.
Przyznam, że bardzo lubię tę historię. Zwłaszcza, jak opowiada ją mój znajomy kapucyn. Tam, na miejscu. Przy grobie św. ojca Pio. W San Giovanni Rotondo. I tak sobie wtedy myślę. Nie byłoby przecież tego wszystkiego, gdyby ten facet nie powiedział pewnego dnia „tak” swojej ciężko chorej żonie. Gdyby się do końca zaparł i nie zgodził na wyjazd. A jednak… Pomimo tego, że wiązało się to dla niego z jakimś upokorzeniem, z wystawieniem na śmieszność wśród znajomych. Pomimo tego pojechał. Bo prosiła go o to umierająca żona. A potem Bóg zrobił resztę.
Czytaj także:
“Przyłóż relikwię do chorego oka”. Świadectwa cudów za przyczyną ojca Pio
Czytaj także:
10 pomocnych myśli ojca Pio dla osób pogrążonych w cierpieniu
Czytaj także:
Przyśnił mu się o. Pio. Teraz 19-latek zostanie świętym