Popadnięcie w destrukcyjną religijność jest w gruncie rzeczy niezwykle proste. Wystarczy wyznaczyć sobie tyle zadań, żeby w krótkim czasie zapomnieć o celu, a wtedy celem stanie się spełnianie zadań samych w sobie.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Poczucie winy
Czternastoletnia Maria, bohaterka filmu „Droga krzyżowa” Dietricha Bruggemanna, wychowywana jest w konserwatywnej, katolickiej rodzinie przedsoborowej. Nękana ciągłym poczuciem winy wobec wymagającej matki, postanawia składać Bogu coraz trudniejsze ofiary, żeby odkupić swoje grzechy i zapracować na rodzinne szczęście.
Matka (sadystyczna i okrutna) nie chce słuchać o problemach córki, bo im więcej jest w jej opowieściach cierpienia, tym lepiej dla jej sumienia (które wszak uszlachetnia). Wszystko co współczesne i dla innych rodzin zwyczajne, dla Marii jest wielką pokusą do grzechu. Nie wolno jej przyjaźnić się z chłopcami, jeść ciastek, korzystać z internetu czy nawet śpiewać w kościelnym chórze gospel, który tak bardzo jej się spodobał (takie podskoki to obraza Boga). Maria nie śpi, bo boi się demonów, które mogą ją zaatakować, kiedy nie będzie czuwać, a w ich mieszkaniu atmosferę można ciąć nożem – bo nawet dźwięk odsuwanego od stołu krzesła budzi lęk o reakcje rodziców.
Dzieci dorastają w dojmującym poczuciu, że są dogłębnie złe i muszą stale się poprawiać. Dla rodziców (bo jest też ojciec, który przygląda się wszystkiemu z niemym przyzwoleniem) liczą się tylko oceny z religii i ładny uśmiech przy przyjmowaniu Pierwszej Komunii każdego z czworga potomków. Nie ma tu miejsca na troskę i miłość. Jest tylko krytyka, dezaprobata i chłód. Najmłodszy, czteroletni syn do tej pory nie nauczył się mówić. Maria wini o to siebie – sądzi, że gdyby była lepsza, brat na pewno by wyzdrowiał.
Czytaj także:
Remigiusz Mróz: Napisałem horror religijny, a ludzie do mnie ślą świadectwa
Droga do duchowej perfekcji?
Poszukując więc wiecznie akceptacji ze strony rodziców i Boga, postanawia osiągnąć duchową perfekcję. Przestaje jeść, ogranicza kontakty z innymi, a sama biega po dworze bez płaszcza, by móc składać Bogu coraz to bardziej absurdalne ofiary. W końcu decyduje się umrzeć w intencji wyzdrowienia brata.
Czy cel zrealizuje – nie zdradzę. Istotne jest jednak, że przekaz filmu jest jednoznaczny. Wszystkiemu winni są: zbzikowana na punkcie bezgrzeszności matka, nierozsądny katecheta, recytujący mechanicznie regułki o moralności oraz okrutny wizerunek Boga – brutalnego sędziego, którego największą rozrywką są cierpienia Jego wyznawców.
Można się oczywiście na ten film wściekać. Wołać, że obraz jest tendencyjny, a jedna jaskółka wiosny nie czyni. I jasne – nie czyni. Jest jednak w „Drodze krzyżowej” Dietricha Bruggemanna coś, co sprawia, że film jest każdemu z nas bliższy, niż na pierwszy rzut oka się wydaje.
Fanatyzm religijny
Bo dzięki temu obrazkowi, którego oglądanie jest jak obieranie ziemniaka tępym nożem do masła (takie to jest bolesne, surowe i nieprzyjemne), można dosadnie zrozumieć, co się dzieje, kiedy człowieka, który w coś wierzy, w pewnym momencie dopada fanatyzm.
Bo fanatycy to nie tylko terroryści z ISIS, zabijający w imię czegoś, co dawno przestało już być islamem. Możemy się stać nimi również my – kiedy tak skupiamy się na środkach, że zapominamy o przyczynie i celu. Kiedy tak się skupiamy na realizacji zadań, że z czasem przestajemy pamiętać, dlaczego tak nas to pociągało. Wkrótce, nie zauważywszy nawet, zaczynamy czcić coś, co jest tego poprzedniego jedynie karykaturą.
To wcale nie znaczy, że mocno się angażować jest nam nie wolno, bo wtedy popadniemy w fanatyzm. Chodzi raczej o to, żeby podejmując każdą najmniejszą decyzję, motywowaną wyuczoną, zautomatyzowaną już moralnością, zadać sobie pytanie: dlaczego i po co to robię? Zaniepokoić powinno nas zaś, gdy nie potrafimy już na nie odpowiedzieć albo – co gorsza – ripostujemy „bo tak po prostu trzeba”.
Rodzice Marii też przecież nie chcieli dla córki źle. Wierzyli, że jeśli będzie wierna Bogu, zyska życie wieczne. I tak skupili się na tym, żeby Mu się spodobać, że stopniowo pomylili Jego wolę z własnymi, perfekcjonistycznymi oczekiwaniami.
Czytaj także:
Syndrom DDK, czyli o „dorosłych dzieciach katolików”
Bóg-wydmuszka
W efekcie z Boga zrobili wydmuszkę, którą wypełnili watą własnej produkcji, a Jego miłość zamienili na listę niezrozumiałych, surowych zasad. Skrajną ignorancję, zabobonność i nietolerancję dla inności ukryli zaś pod płaszczem religijności i bogobojności, z którymi nikt nie miał prawa dyskutować. Postępowali przecież wedle wyuczonych przez lata reguł i nigdy nie poczuli potrzeby zastanowienia się, z czego właściwie te zasady wynikły.
Popadnięcie w fanatyzm (nie tylko na tle religijnym – bywamy też nimi choćby w pracy czy w wychowywaniu dzieci) jest niezwykle proste. Wystarczy wyznaczyć sobie tyle zadań, żeby w krótkim czasie zapomnieć o celu, a wtedy celem stanie się (stopniowo coraz bardziej zradykalizowane) spełnianie zadań samych w sobie.
Czy w tym kontekście fanatyzm bierze się z rutyny? Raczej z niechęci do nieustannego redefiniowania tego, co przyjęliśmy za własne. Kiedy zamiast stale odświeżać w sobie realną potrzebę pójścia za jakąś ideą, wdrażamy w swoje postępowanie schemat i z czasem przestajemy rozumieć to, w co wierzymy. Wyłączamy rozum, dajemy się prowadzić automatycznemu kierowcy. Z tego miejsca dość łatwo już o przekonanie o własnej nieomylności i skrajną nietolerancję dla tych, którzy myślą inaczej.
Religia, która niszczy
Efektem tego typu postawy jest bolesny paradoks. Religia, która miała nadawać życiu sens, przedstawiana dziecku w taki sposób, będzie paradoksalnie mu ten sens odbierać, a źle pojmowana religijność zadziała na nie destrukcyjnie, jak było w przypadku filmowej Marii – nieszczęśliwej, zagubionej, niekochanej i samotnej, żyjącej w poczuciu braku akceptacji i zawstydzającej grzeszności.
W jaki sposób zatem wychowywać dziecko, żeby poznało i pokochało Boga? Wyłącznie starając się kochać je tak, jak robi to On. Powtarzając mu, że kochamy je bezwarunkowo, niezależnie od błędów, jakie popełnia. Nie karząc go za pomyłki, ale chwaląc za starania. Dając mu wolność, nie narzucając własnej tożsamości. Nie traktując dziecka jak przedłużenie samego siebie, ale pozytywnie je inspirując.
Dziecko, któremu bez przerwy będziemy powtarzać, jakie jest grzeszne i pozbawiać je elementarnego poczucia bezwarunkowej akceptacji, w dorosłym życiu będzie zmagać się z poczuciem bycia złym i napiętnowanym. Jest też spora możliwość, że wpadnie w depresję. Bóg nie będzie osobą, do której zwróci się po pomoc, bo będzie mu się zdawać, że Ten się na nie gniewa.
Czytaj także:
Religijność młodych na rozdrożu. „Czy sprawy można zmienić?”