Gdy przyszedł na świat mój syn, zrozumiałam, że do przyjścia człowieka nie da się przygotować. Że można próbować, ale i tak pozostaje się zupełnie bezbronnym wobec faktu pojawienia się tuż obok takiego Daru. Że najlepsze, co można zrobić, to cieszyć się z Życia, które przychodzi. Zwłaszcza, jeśli jest Bogiem.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
W tym roku mój Adwent wygląda inaczej niż zwykle. Śmieję się, że po urodzeniu syna wszystko przemienia mi się w głowie, czasem o 180 stopni. W naszym przedpokoju już jakiś czas wisi wieniec z napisem „Świąteczne hej!”, a na parapecie stoi szklany świecznik w kształcie choinki (taki designerski, geometryczny, z miedzianą obwolutą).
Śpiewam też kolędy, nie codziennie, ale parę razy już się zdarzyło. Do znanych melodii dokładam nieoczywiste harmonie i nie zrażam się, że „przed Bożym Narodzeniem nie wypada”.
Po raz pierwszy nie przygotowuję się do Bożego Narodzenia, nie gromadzę dobrych uczynków, nie prowadzę żadnej wewnętrznej listy. Po prostu cieszę się i tęsknię, i pozwalam sobie na wątpliwości. Tak samo jak wtedy, gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży.
Ozdoby świąteczne i prawda o miłości
W kobiecie wszystkie rzeczywistości się przeplatają (jeśli nie po prostu na siebie nachodzą). To właśnie nasz punkt widzenia. Potrafimy oczekiwać nieznanego i jednocześnie, za miękką ścianą brzucha, mocować się z najbardziej rzeczywistą istotą na świecie.
Gromadzimy wyprawki, wijemy gniazdo i zastanawiamy się, czy będziemy dobrymi matkami dla naszych dzieci. Nie przeszkadza temu fakt, że to dziecko już w nas jest, uważa nas za matkę, choć jeszcze nie może nam tego powiedzieć.
My kobiety potrafimy oczekiwać na Życie, myśląc o nim jako czymś abstrakcyjnym i jednocześnie pozwalać Mu się w nas rozwijać. Nasze duchowe intuicje stają się przez to coraz bardziej naturalne. Jak w przypadku przygotowań do narodzin mojego syna, tak i w tegorocznym Adwencie i Bożym Narodzeniu pozwoliłam sobie na pewne zewnętrzności. Są widocznym wyrazem mojego oczekiwania. Są próbą oswojenia nowej rzeczywistości.
Świąteczne wieńce i świeczniki są jak proporczyk z imieniem mojego pierworodnego, który zamówiłam kilka miesięcy przed jego narodzinami. Trzymałam go w widocznym miejscu, przeczuwając, że ten mały człowiek objawi mi prawdę o miłości.
Czytaj także:
Co czuła Maryja? Adwent to dla mnie 9 miesięcy ciąży w pigułce…
Moja świąteczna przemiana
Czy właśnie nie o to najbardziej chodzi w tym wyjątkowym czasie? Czy Jezus, który się urodzi, nie ma przewrócić naszego świata do góry nogami, ponownie skoncentrować nas na Nim samym? Nie tak, jak gwiazda rocka, ale jak niemowlę. Niemowlę, przy którym trzeba czuwać, nakarmić, które mam przy sobie cały czas. Które nie potrzebuje mojej wiedzy, ale więzi, czułości i ofiarnego serca.
Kiedyś było to nie do pomyślenia. Nie znosiłam tej „świątecznej tandety”, sklepów przyozdobionych lampkami już od listopada, świątecznych piosenek na każdym skrzyżowaniu. Czułam w sobie obowiązek tzw. ochrony tradycji. Szerzenia uduchowienia i refleksji płynącej z faktu oczekiwania na Zbawiciela.
Wszystko było we mnie podzielone, wymierzone, a możliwość przeniknięcia jednego porządku do drugiego wydawała mi się jakimś zagrożeniem. Jak gdybym bała się, że bez tej mojej przykładności Boże Narodzenie się nie odbędzie albo będzie mniej święte.
Cieszyć się z Boga
Dopiero gdy przyszedł na świat mój syn, zrozumiałam, że do przyjścia człowieka nie da się przygotować. Że można próbować, generować najszczersze intencje, ale i tak pozostaje się zupełnie bezbronnym wobec faktu pojawienia się tuż obok takiego Daru. Że najlepsze, co można zrobić to cieszyć się z Życia, które przychodzi. Zwłaszcza, jeśli jest Bogiem.
Że warto przeżyć ten czas autentycznie, nawet jeżeli składa się z samych wątpliwości.
Tak więc zmieniło się. Linearne oczekiwanie zastąpiło to prawdziwe, pełne wszystkiego – radości, lęku, przerażenia i tęsknoty. Już wiedziałam, jak to jest siłować się z myślą o tym, że Ktoś do mnie przyjdzie – naprawdę, realnie. Że nic już nie będzie takie samo.
Zrozumiałam, że właśnie tym jest Boże Narodzenie. Jest totalną przemianą mojej rzeczywistości. Jest wyraźnym pragnieniem Boga, abym zechciała się Nim zaopiekować.
Abym podeszła do Niego jak do niemowlęcia, o którym nic nie wiem. Abym wzięła Go na ręce, zetknęła się z Nim „skóra do skóry”, poczuła w Jego małej piersi bijące dla mnie serce. Abym zaczęła wpatrywać się w Jego ruchy i potrzeby. Abym uwierzyła, że jest dla mnie całkiem Nowym Początkiem.
Czytaj także:
Owocny Adwent według św. Jana Pawła II: sześć wskazówek
Czytaj także:
Grudniowe zmiany, czyli Adwent, święta i grzane wino