Podobno za kierownicą większość mężczyzn zmienia się w agresywne zwierzęta. Nie podobno, tylko na pewno. Sam to wiem. Sam to przeżyłem, przeżywam i prawdopodobnie będę przeżywał. Co wtedy robić? Odpowiedź dał mi pewien święty rycerz.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Furia za kierownicą
Lubię jeździć samochodem. Prowadzić. Trzymać kierownicę. Wyprostować się w wygodnym fotelu. Mieć świadomość, że to ja kontroluję pojazd. Że to ode mnie zależy, jaką trasą pasażerowie pojadą. A przy tym wszystkim – choć to już pewnie dobra ściema mojego organizmu i męskie usprawiedliwienie (w ich wymyślaniu jesteśmy przecież najlepsi) – wydaje mi się, że podczas jazdy nawet wypoczywam. Do czasu jednak.
Wystarczy jedno wepchnięcie się. Niepodziękowanie za wpuszczenie do kolumny stojących w korku aut. Albo zwyczajne zatarasowanie środka skrzyżowania, bo komuś nie chciało się zaczekać na pomarańczowym. Wystarczy, że ktoś mi zatrąbi za przepuszczenie pieszego. Wystarczy…
Wtedy o odpoczynku i resecie nie ma mowy. Kończy się. Kończy się przyjemna jazda. Męskie ego nie rozkoszuje się już przyjemną myślą o byciu władcą i panem szosy. Zaczyna się gorączkowa szamotanina. Zaczynają się krzyki. Agresywne gesty. Czasem wręcz ochota do wyjścia z samochodu w celu wyjaśnienia delikwentowi, na czym polegał jego błąd. To niezwykłe, jak łatwo budzi się w nas, panowie, furia za kierownicą. I to tylko dlatego, że ktoś opóźni mój dojazd do celu o te piętnaście bądź dwadzieścia sekund.
Czytaj także:
O. Pio mówił, żeby tej pokusy strzec się szczególnie
Co Loyola ma wspólnego z kierowcami? Dużo!
Poszukałem inspiracji i odpowiedzi na moje wątpliwości w życiu świętych. Niestety, większość z nich żyła, kiedy jeszcze na ulicach nie stały kilometrowe korki. Kiedy do pracy chodziło się na piechotę, dosiadało konia, a w najlepszym wypadku dojeżdżało się bryczką. Ale z czasem znalazłem coś interesującego. Coś, co może nam pomóc. Posłuchajcie…
40 kilometrów na północny-zachód od Barcelony, w katalońskich górach leży benedyktyńskie opactwo Montserrat. To samo, w którego bibliotekach znajduje się oryginał reguły napisanej przez samego św. Benedykta. O położonym wśród skalistych gór klasztorze, przechowującym figurę Czarnej Madonny, wiedział również Ignacy Loyola. Niedługo po swoim nawróceniu w 1522 roku, postanowił odbyć tu osobistą pielgrzymkę.
I wtedy wydarzyło się coś, co daje mi nadzieję, że jeszcze tak źle ze mną nie jest. Otóż, będąc blisko opactwa, przyszły święty, słynący do tej pory z dość gwałtownego, porywczego i impulsywnego charakteru spotkał pewnego Maura. Szybko wdał się z nim w teologiczną dysputę. Arab usiłował przekonać świeżo nawróconego na chrześcijaństwo rycerza, że Matka Boża po narodzinach Syna przestała być dziewicą. Zdenerwowany Loyola pozwolił mu odejść i wrócił na swoją mulicę, na której pielgrzymował. Po kilku chwilach wahania, w swoim rycerskim sercu stwierdził jednak, że Maur właśnie obraził Najświętszą Panienkę i należy mu się kara – stare żołnierskie przyzwyczajenie nakazywało przebijać takich szpadą.
Czytaj także:
Potrzebujesz (s)pokoju? Pustelnia Charbela to kraina ciszy
I tu dochodzimy do clou całej sytuacji. Całego problemu. Również nam współczesnego. Pomny niedawnego nawrócenia, Loyola spróbował bowiem ostudzić rozszalałe emocje i pozwolić działać Bogu. Puścił więc cugle mulicy, zawierzając, że jeśli ta pójdzie za Maurem, wówczas dopełni zemsty. Zwierzę wybrało drogę do opactwa. Tak dokonało się w przyszłym świętym duchowe oczyszczenie. Zrozumiał już, czego chce od niego Pan.
Wrzuć na luz
Jakież to pocieszające! Czyli Ignacy Loyola też tak miał! Też wpieniony ze złości ruszał z lancą na spotkanego na drodze „wroga”. Człowieka, który w czymś tam mu zawadził. Czymś podpadł. To troszkę jak z tymi moim „wściekłościami” za kierownicą. Co wtedy robić?
Odpowiedź znajduje się w historii powyżej. Oddech. Luz na skrzyni biegów. I przy następnych światłach zamiast wyskakiwać z auta i pędzić z pięściami do „wroga”, zapytać Boga: „Co robić?”. Dopełniać zemsty? Wyklinać dalej? Podjechać mu pod sam zderzak? Oślepić reflektorami?
Myślę, że odpowiedź przyjdzie bardzo szybko. U mnie już nadeszła. Trwało to kilka sekund. Teraz muszę tylko pogrzebać chwilkę w kieszeni. Tam go zwykle chowam. Różaniec. Przynajmniej dziesiątkę. W czyjej intencji? Już będziesz wiedział, w czyjej.
Czytaj także:
Kumple św. Filipa. Faceci wzrastają u boku innych facetów