Tyle napisano o miłości, że w końcu musiała powstać i sztuka Tennesseego Williamsa. W końcu, bo przedstawia ona koniec czasów dla słowa “miłość”. Koniec dla przewidywalnych związków, koniec dla tradycyjnej męskości i kobiecości.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Kocha? Lubi? Szanuje? A może chce tylko wykorzystać i zostawić, bo jeszcze nie zna o mnie prawdy i nie wie, że jestem całkowicie przegrana? – takie słowa mogłyby pojawić się w głowie głównej bohaterki Blanche DuBois, gdyby choć jedna chwila tego dramatu obyczajowego była spokojna i zdystansowana. Nic z tego. Witajcie w „Tramwaju zwanym Pożądaniem”!
Tyle napisano o miłości, że w końcu musiała powstać i sztuka Tennesseego Williamsa. W końcu, bo przedstawia ona koniec czasów dla słowa “miłość“, które mogą kojarzyć się jako spójne i bezpieczne. Koniec dla przewidywalnych związków, koniec dla tradycyjnej męskości i kobiecości, koniec dla tajemnicy i nieuchwytnego, ale jakże rozpoznawalnego „smaku” relacji międzyludzkich. Słowo „koniec” nie odwołuje nas w tym kontekście do „nowego początku”, bo takiego u Williamsa nie ma.
Czytaj także:
Sologamia, czyli ślub z samym sobą. Smutna parodia małżeństwa?
Rozpacz bylejakości
Sztukę można zobaczyć od kilku sezonów artystycznych w Teatrze Ateneum z godną podziwu obsadą aktorską. Julia Kijowska, Paulina Gałązka i Tomasz Schuchardt stanowią dopełniające się wzajemnie trio, które konsekwentnie przeprowadza widza przez meandry wydarzeń w mieszkaniu przy Polach Elizejskich. Po zobaczeniu spektaklu rodzi się od razu w głowie pytanie: czy to była farsa, tragikomedia, a może zaadaptowany do wymogów sceny reality show? Dopiero po jakimś czasie, gdzieś z własnego sumienia, nieśmiało odzywa się cicho brzmiąca konstatacja – a może to było po prostu życie? Moje życie? Tych, których znam, a o których nie chcę zbyt często myśleć…?
Autor sztuki, a za nim rodzimy tłumacz – Jacek Poniedziałek, odkrywają przed widzem post-nowoczesne korzenie współczesnego człowieka. A że te sięgają bardzo głębokich zranień ludzkiej historii, wniosek jest taki, że wszystko, co nastąpi później, czyli zwykłe życie, będzie przerysowane i wulgarnie dosłowne. Każdy z bohaterów „Tramwaju” szukając miłości, chroni się przed „rozpaczą bylejakości” zakładając na siebie maskę, za którą chowa swój codzienny lęk. Począwszy od Blanche, a skończywszy na przegrywającym nieustannie w pokera Pablo, przed oczami widza przesuwają się kolejne etapy w relacjach międzyludzkich, które rwą się i są z założenia skazane na kryzys. Williams akcentuje długotrwałe niedomówienia, napięcia prowadzące do przemocy i ten poziom agresji, która z pozoru każe się uśmiechać, ale podskórnie traktuje każdego jako śmiertelnego wroga.
Nikt z widzów nie zarzuci, że to nieprawda, bo tak rzeczywiście wygląda dzisiejszy świat. To dlatego tekst broni się sam. Skrzące się wysublimowanym humorem dialogi, słowne gagi, zderzenie wysokiej i niskiej kultury sprawia, że wchodzimy w mikroświat mieszkania w Nowym Orleanie z gracją Stanleya otwierającego, po kilku głębszych, prowizoryczne drzwi do toalety. Dodajmy – wyrywając je z zawiasów, bo właśnie o te powierzchowne zawiasy i wyrwę w samym człowieku Autorowi dramatu chodzi. Kiedy zatem zasiadamy do oglądania, zupełnie nieświadomi tego, co za chwilę zobaczymy, to na sile przybiera wrażenie, że choć od czasu powstania dzieła upłynęło tak wiele lat, to my je zaskakująco dobrze znamy. Najczęściej z autopsji.
Czytaj także:
Kto się boi miłości?
Odrzucenie i dno
Masz w swoim życiu doświadczenie odrzucenia? A może byłeś wyśmiewanym, wiecznie za grubym, szkolnym fajtłapą, na którego wszyscy patrzyli z rozbawieniem? Kochałaś się z nim, aby zatrzymać go przy sobie? Czyżbyś zbyt często topił swoje problemy w alkoholu? Jeżeli choć jedno z tych pytań brzmi dla Ciebie znajomo, to właśnie wysiadłeś na stacji Desire i idziesz w stronę mieszkania Stelli i Stanleya. Wszystko, co tam zobaczysz i czego doświadczysz, odkryjesz w swojej historii.
Losy bohaterów nakładają się na siebie i krzyżują w taki sposób, że jedynie widz ma szansę w pełni zrozumieć sylwetki grane przez aktorów. Oni nie rozumieją siebie nawzajem, ponieważ już dawno przestali ze sobą rozmawiać. Brakuje im czasu na spotkanie, bo albo gdzieś biegną, albo nerwowo próbują zapomnieć o tym, czego doświadczają. Podobnie jest i w naszym życiu: chwile spędzone przy wspólnym świętowaniu urodzin, zbyt szybko stają się okazją do rozbijania w złości talerzy.
Czytaj także:
Pokłóć się ze swoją… samotnością! Krzycz, płacz i wal w poduszki!
Spektakl wyłącznie dla dorosłych
Willimas ostatecznie daje swoim bohaterom szansę na rozwiązanie swoich problemów. Jest nią przestrzeń i okoliczności służące wzajemnemu spotkaniu. Niestety, to również, podobnie jak w realnym życiu, nie przynosi oczekiwanych efektów. Trudno o dialog przez grube mury osamotnienia. I choć siedzimy razem, to tylko po to, żeby zagrać w karty albo poplotkować.
A kiedy przyjeżdżamy do rodziny to jedynie znak, że dręczą nas wyrzuty sumienia, które próbujemy zwalić na innych, najczęściej młodszych. W akcie desperacji za lepszym życiem możemy nawet wyjść za mąż lub ożenić się. I choć z góry wiadomo, że czeka nas przemoc domowa i przymus odartego z godności spółkowania, to i tak następnego dnia chętnie weźmiemy na zgodę dziesięć dolarów. Kiedyś w końcu pogodzimy się z tą naszą współczesną post-obyczajowością.
Ach, ta miłość, czy raczej post-miłość – ile w niej neurotyczności i wzajemnego ranienia się! Kto jej jeszcze nie doświadczył, niech lepiej nie idzie na „Tramwaj zwany pożądaniem”. Spektakl naprawdę wyłącznie dla widzów dorosłych.