separateurCreated with Sketch.

Tsundoku. Dlaczego kupuję książki, których nie czytam

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Jestem uzależniona od kupowania książek. Na szczęście, to całkiem przyjemny (i mało szkodliwy) nałóg.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Dzwonek kuriera do drzwi, zwłaszcza, kiedy dobrze wiem, że to przesyłka z księgarni, wywołuje euforię. Co najmniej taką, jakbym czekała na wizytę przyjaciela. Otwieranie paczki, wyjmowanie książek, głaskanie dłonią okładek i poznawanie faktur, gramatury kartek… – czysta przyjemność. Nie wspominając już o zapachu – dziwię się, że jeszcze żaden perfumowy producent nie wpadł na pomysł, by zamknąć w eleganckim flakoniku tę piękną woń.

 

Must-read

Nowe nabytki, po kwadransie (czy kilku, w zależności od cierpliwości synka), trafiają na półkę. Sprytnie upycham je w kolejnych segmentach regału, który obejmuje największą ścianę w mieszkaniu. Jest już wypełniona od podłogi po sufit. To moja największa duma, a jednocześnie najważniejsze miejsce w domu.

Część przybywających systematycznie woluminów układam na biurku, stole w jadalni czy komodzie przy łóżku. To te, które chcę przeczytać od razu i te zaczęte. Stos rośnie w zastraszającym tempie, bo „must read-ów” przybywa.

Kiedy zaczęliśmy z mężem (jest współuzależniony) poważnie dyskutować nad tym, którą ścianę zaczniemy zabudowywać książkami, zadałam sobie pytanie. Dlaczego kupuję książki, których nie nadążam czytać? A krótko potem przeczytałam felieton Grażyny Plebanek w „Wysokich Obcasach”. Tak dowiedziałam się, że jestem chora.

 

Nałóg

Tsundoku. To japońskie słowo powstałe z dwóch wyrażeń – „tsunde-oku” (co oznacza odkładanie czegoś na później) oraz „dokusho” (odnoszące się do czynności czytania książek). Tsundoku, jak nie trudno się domyślić, oznacza nałogowe, czasem może nawet kompulsywne, kupowanie książek i niemal natychmiastowe odkładanie ich na półki, bez czytania (ani większej nadziei, że kiedykolwiek się to zrobi).

Zaczęło się niewinnie. Zawsze lubiłam książki, ale nigdy nie kupowałam ich zbyt wiele. Do czasu, aż zaczęłam pracować w różnych redakcjach i dostawać egzemplarze do recenzji. Pojawiły się nowe możliwości finansowe i mieszkaniowe (nałóg nie miałby szans za studenckich czasów). Mamy małżeński zwyczaj, w ramach którego zamiast dziwnych pamiątek z podróży, które pochłaniają kurz, z wojaży przywozimy książki. Teraz już zwyczaj rodzinny, bo prócz „dorosłych” książek przywozimy z podróży książeczki dla synka.

Dziś jestem prawdziwym książkowym geekiem. Nie wiem, ile woluminów zebrałam w domowej bibliotece. Ale czy to ważne? Ważne jest to, że w końcu je przeczytam. Na pewno! Bo tak do końca nie jestem chora. Czytam książki, tylko nieco wolniej, niż je kupuję. Chcecie dowodu? Ok – nie minęła jeszcze połowa roku, a ja już mam na koncie więcej niż 25 tytułów, czyli raczej „normę” roczną wyrobię.

 

#52challenge

To wyzwanie, które polega na przeczytaniu 52 tytułów w ciągu roku (średnio jednej książki w tygodniu). Międzynarodowa akcja to zachęta do sięgania po książki, wobec spadającego na łeb, na szyję (nie tylko w Polsce) czytelnictwa.

Mnie nie trzeba zachęcać. Kocham książki miłością beznadziejną, bezwarunkową i chyba nieodwzajemnioną, bo żałuję, że nie nadążam ich czytać. Z tego powodu mam złamane serce. Książki to obietnica przygody, wyruszenia w nieznane. Obietnica fascynujących przeżyć, nowych historii, doznań, ale też poszerzenia horyzontów, nowej porcji wiedzy i świeżego spojrzenia na rzeczywistość.

Nigdy nie rozumiałam (i chyba już nie zrozumiem) ludzi, którzy otwarcie przyznają, że nie czytają zbyt wiele albo w ogóle. Powiecie, że nie o liczbę, ale jakość chodzi. To prawda. Jeden z moich wykładowców mawiał, że szkoda życia na czytanie dobrych książek. Trzeba czytać wyłącznie najlepsze. To samo dotyczy kupowania. Dlatego jestem dość rygorystyczna. Ale wciąż pojawiają się książki „przełomowe”, „rewolucyjne”, publikacje „sprawdzonych autorów”, tytuły, których nie wypada nie znać. Z tego powodu mam trochę książek „nadgryzionych”, przez które nie zdołałam się przebić. A moją prawdziwą przypadłością jest nieumiejętność definitywnego rozstania z niedoczytaną książką. Inna sprawa, że w niektórych ciekawie zaczyna robić się dopiero po kilkudziesięciu stronach.

 

Ekstaza

Po co więc kupuję te wszystkie książki z uporem maniaka zamieniając mieszkanie w bibliotekę? Cóż, ja naprawdę wierzę, że jeśli nie teraz, to kiedyś w końcu je przeczytam. Kiedyś, kiedy przyjdą lepsze czasy – mój synek będzie starszy, a ja będę miała mniej pracy. Może dopiero na emeryturze, ale przecież warto czekać, prawda?

Alfred Edward Newton, amerykański wydawca i zapalony kolekcjoner książek, ponoć stwierdził, że nawet kiedy czytanie jest niemożliwe, obecność książek wywołuje takie emocje (dosłownie ekstazę), że kupowanie więcej, niż zdoła się przeczytać, jest jak zmierzanie duszy do nieskończoności.

Myślę, że z tym moim nałogiem wcale nie jest tak źle. Jedni kupują ubrania, które zakładają tylko raz, inni gromadzą torebki czy buty, jeszcze inni zbierają znaczki. Ja wolę książki.



Czytaj także:
Mój telewizor trafił do więzienia. Dosłownie i w przenośni

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.