Tu nawet stukot przejeżdżającego starego tramwaju przywołuje myśli z przeszłości.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Kiedyś pewien kolega przeczytawszy mój tekst stwierdził, że zazdrości mi tego ciągłego patetyzmu i fascynacji. Że jemu sił starczyło tylko na liceum. Potem poległ.
Od tamtej pory, ilekroć siadam do pisania, zastanawiam się, jak napisać, aby nie przesadzić. Aby nie przegiąć. Dziś chyba nie da rady… Bo czy można pisać o Lwowie bez patetyzmu i nostalgii? Hmmm… Ok, pewnie i można. Ale po co? Skoro nie ma drugiego miasta, dla którego ów ton pasowałby podobnie jak tutaj. Miasta, w którym nawet stukot przejeżdżającego starego tramwaju przywołuje myśli z przeszłości. Dla posmakowania której wystarczy pokonać 80 kilometrów. Dokładnie tyle bowiem dzieli miasto Lwów od polskiej granicy.
Jak to było? Chyba tak… Wpierw ulicą Krakowską. Potem skręcamy w Szewską. Zaraz potem w Teatralną. Z prawej dochodzi nas krzyk rozbawionych dzieci ganiających wokół fontanny pod Operą Lwowską. My tymczasem idziemy dalej. Ulica Katedralna. Tutaj z kolei dopada nas zgarbiona staruszka.
– Panie, panie… Poratujcie groszem. Na leki potrzebuję. Nie kłamię. Kilka hrywien. Mogą być i złotówki… – nie popuści, dopóki nie otrzyma jałmużny. Z drugiej strony to krajanka. Nasza. Dobra i poczciwa.
Jak choćby pani Ewa, która zbiera na lekarstwa na oczy. Potrzebuje ich, bo bez nich ślepnie. Z każdym miesiącem. A z emerytury wynoszącej niewiele ponad 2000 hrywien (równowartość ok. 350 PLN) raczej nie wyściubi. Lekarstwo kosztuje około 30 hrywien. To nie więcej jak 5 PLN. Nie stać jej. Tacy jak one wychodzą więc na ulice. Dobrze o tym pamiętać, gdy mijamy ich na lwowskim bruku.
Idziemy dalej. Wzdłuż torów tramwajowych, nitek szyn ułożonych na kocich łbach. Jak u nas kiedyś. Niedawno jeszcze. Chyba robię się coraz bardziej sentymentalny. Co tu dużo ukrywać. Dobrze mi tutaj. Jakby nie patrzeć, pachnie tu jak u nas. Czuć polskość. Dochodzimy na rynek. Na niebie ani chmurki. Słońce niczym najlepszy impresjonista bawi się mozaiką cieni na kolorowych załamaniach kamieniczek okalających rynek. A z nich każda następna coraz piękniejsza. Wśród nich znajdziemy nawet czarną. Niezwykłe.
Zaglądamy do bocznego zaułka. Klimat niczym z przedwojennej Warszawy. Przynajmniej tej zachowanej na czarno-białych zdjęciach. Tutaj słońce już nie zagląda. Za dużo cienia. Stróżka sproszkowanego tynku osypuje mi się na głowę. Z pobliskiej klatki słychać powolne kroki. A raczej pocieranie. Po chwili zza zdemolowanych drzwi wygląda zmęczona twarz starszej pani. Zmęczona, ale pogodna. Podpierając się laską wychodzi z ocienionej uliczki. Na rynku cieplej. I jakby weselej. To niczym dwa światy. Sąsiadujące ze sobą przez kolorową elewację odnowionych kamieniczek. Taki jest współczesny Lwów. Niektórzy wciąż dodają: „nasz Lwów”.
Wracam na Skwer Swobody. Nieoficjalną platformę spotkań towarzyskich. Wszystkich. Bez względu na wiek, przekonania, płeć. Większość ławeczek zajęta przez starszych jegomości. Mijam szachistów. Grali tutaj już o czternastej, kiedy przechodziłem tędy pierwszy raz. Od tamtej pory nic się nie zmieniło. Może oprócz wianuszka kibiców obserwujących partię. Teraz jest zdecydowanie większy. Sporadycznie słychać mądre komentarze. Uwagi. Ławkę dalej czterech taksówkarzy rypie w karty. A czas leci. Na kolejnej samotny pan ucinający sobie drzemkę. Obok niego śliczna dziewczyna. Kurcze… Jest naprawdę zjawiskowa.
Na słynnym lwowskim deptaku pod operą widać sporo młodych. Wśród nich pięć chichoczących dziewcząt. Wskazują ukradkiem między sobą przystojnego młodzieńca. Gdy ten to spostrzega, momentalnie odwracają wzrok. Śmiejąc się do siebie. Ci młodzi są dobrze ubrani. Zwłaszcza dziewczyny. Dość podobnie. Zgodnie z zachodnioeuropejskimi wytycznymi. Troszkę szkoda. Znacznie romantyczniej wygląda ta poczciwa babuszka sprzedająca na rogu tulipany. Opatulona kolorową chustą. Z dumnie kresowsko brzmiącym „l”.
I ten tramwaj. Z panią motorniczy ubraną w tę samą co zawsze koszulę. Linia nr 1, zataczająca od lat tę samą pętlę. Od dworca przez Starówkę, pod Uniwersytet, i znów na dworzec. I tak w kółko. Pradziejowe echo. Jak dawniej. Z resentymentem. Po staremu. Kiedyś chyba nie za bardzo lubiłem to miasto. Wydaje mi się, że zmieniłem zdanie.