Kiedy jestem w domu rodzinnym i oglądam zdjęcia z dzieciństwa, patrzę w oczy tej małej dziewczynki i mówię do niej: „Już nigdy Cię nie zostawię i będziemy razem robić fajne rzeczy”.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Pewnie słyszeliście kiedyś o „wewnętrznym dziecku”. Tej części swojej osobowości, która na zawsze pozostaje niedorosła. Jest wrażliwa, emocjonalna, lubi się zachwycać i bawić. Kiedyś zrobiłam ćwiczenie na złapanie kontaktu z moim „wewnętrznym dzieckiem”. Miałam pójść do sklepu z zabawkami, pooglądać różne rzeczy, wybrać tę która najbardziej mi się spodoba albo kupić coś, o czym zawsze marzyłam.
Sięgnęłam pamięcią bardzo daleko. Gdy miałam trzy lata, chciałam być jak mój ojciec chrzestny, który grał na gitarze i harmonijce. Z pewną dozą niepewności udałam się więc do sklepu muzycznego. To było jakieś tajemnicze i niezwykłe. Nigdy czegoś tego nie robiłam. Poprosiłam o harmonijkę ustną. Sprzedawca zapytał: – Dla dorosłego czy dla dziecka? – Dla dziecka – odpowiedziałam bez namysłu. Położył na ladzie instrumenty w plastikowej oprawie – czerwony, niebieski i zielony. Wybrałam zielony i wróciłam do domu. Gdy zaczęłam grać, poczułam rozbawienie. Po chwili wybuchłam śmiechem i nie mogłam przestać. Od tamtego momentu wiem, że moje dziecko wewnętrzne to nie jest ściema.
Wiele razy moje „wewnętrzne dziecko” cierpiało, czułam to w środku – smutek albo zagubienie małej dziewczynki. Ileż razy, będąc już dorosłą kobietą mówiłam jej dziecięcym głosem, pełnym niezrozumienia i żalu. Ile razy byłam nią, małą dziewczynką w dojrzałym ciele. Teraz to już za mną. Potrzeba mi było… zaopiekować się sobą.
Od kilku dni mam takie nowe doświadczenie. Mówię do siebie głosem mojej „wewnętrznej mamy”. Jestem swoją mamą. Jestem cierpliwa. Wiecie, nie lubię bardzo nowych warszawskich przystanków. Nie chronią przed deszczem, a zamiast rozkładu jazdy podświetlają reklamy. Na jednym z nich zobaczyłam plakat, a nim wielką czekoladę. Karmelową ze słonymi orzeszkami.
Dwa dni później poczułam, że… mam na nią chęć. Kupiłam ją, chociaż staram się unikać cukru i prowadzić ten cały wspaniały zdrowy styl życia. Ale co tam, czułam się zadowolona, że robię sobie przyjemność. Następnego dnia znów poczułam, że coś we mnie w środku chce tę czekoladę. Pomyślałam – ok, no dobrze kupię Ci ją.
Trzeciego dnia gdzieś pomiędzy myciem naczyń po obiedzie a wycieraniem ich usłyszałam „chciałabym coś”. Nie wiem skąd i gdzie ten „głos” się pojawił, bo nie był ludzkim głosem, nie był też myślą w mojej głowie. Po prostu był. Zapytałam: A co byś chciała? – Czekoladę. – A jaką czekoladę byś chciała? – Karmelową z orzeszkami…
No cóż, założyłam szalik i kurtkę i wyszłam do sklepu. Powstrzymałam wszystkie te myśli, że nie można jeść tyle cukru, że nie można spełniać wszystkich swoich zachcianek, że te pieniądze lepiej przeznaczyć na coś bardziej pożytecznego. Nie. Kupiłam trzeci dzień z rzędu tę samą czekoladę. A jedząc ją, spytałam sama siebie: – Smakuje Ci? Daj kawałek.
Wariatka? Być może. Ale czwartego dnia już nie musiałam kupować czekolady. A przez te 3 dni miałam okazję być dla siebie cierpliwa i łaskawa. Nie złościłam się, nie krytykowałam, nie mówiłam „przecież wczoraj i przedwczoraj było to samo, to co, to jutro też?”. Przyjęłam i zaakceptowałam to, że mam w sobie taką część siebie. I cieszę się nią.
Kiedy jestem w domu rodzinnym i oglądam zdjęcia z dzieciństwa, wzruszam się. Patrzę w oczy tej małej dziewczynki, oczy które są pełne nadziei i ciekawości świata, które błyszczą i mówię do niej „nie zawiodę Cię moja kochana. I już nigdy Cię nie zostawię. Na zawsze będę przy Tobie i będziemy razem robić fajne rzeczy”.
No i robimy. Maluję anioły, gram czasem na gitarze, a od kilku dni chodzę nad Wisłę. Schodzę tuż nad wodę i patrzę na kaczki. Gdy nurkują – zgaduję, gdzie się wynurzą, taka zabawa. Wczoraj to siedzenie w skupieniu i byciu z naturą przyniosło nagrodę – jeden z szarych kamieni pośród kawałków lodu okazał się być młodym śpiącym łabędziem. Podeszłam bliżej. Popatrzył na mnie zaspanym okiem i z powrotem położył głowę między skrzydła.
Dzięki takim chwilom mam większy spokój, odeszły nierealistyczne oczekiwania wobec najbliższych. Nie ma tej pustki, którą kiedyś zapełniałam pracą, głośną muzyką, pośpiechem.
Jakiś czas temu, gdy spadł śnieg, widziałam mamę z córeczką, szły chodnikiem. Dotarły do górki zgarniętego białego puchu. Dziewczynka raźnie wkroczyła na przeszkodę, a mama w tym momencie pociągnęła ją za rękę, sprowadzając na chodnik. A gdyby tak pozwolić dzieciom być nimi. Tym prawdziwym zrodzonym, tym wewnętrznym… Jak wyglądałby wtedy świat? Gdyby było więcej zachwytu i po prostu bycia, zamiast nieustannego dążenia dokądś, do czegoś. Gdyby pozwolić mówić swojemu „wewnętrznemu dziecku” i zostać swoją kochającą mamą, swoim kochającym tatą…
Czasami nie wiadomo, co to właściwie może znaczyć. Czasami rodzice wcześnie odchodzą, czasami nie potrafią spełnić właściwie swojej roli, więc trudno o wzór do naśladowania, a czasami nie widzimy tej miłości, coś nam ją przesłania. Ale tylko ten nie znajduje odpowiedzi, kto jej nie szuka. Jednym z moich drogowskazów jest fragment z Pierwszego Listu św. Pawła do Koryntian (13,4–8a)
Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą;
nie jest bezwstydna, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego;
nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą.
Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje.
Czy odważysz się być dla siebie taką mamą i takim tatą?