Wierzę, że pokazanie przyszłym rodzicom dobra, jakie wnosi dziecko, bez wybielania, ale też bez skupiania się tylko na nieprzespanych nocach – to jedna z najlepszych recept na ochronę życia.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Złodziej
Tuż po naszym ślubie dowiedzieliśmy się od ginekolog prowadzącej, że „jest problem”. Mam pewne zaburzenia hormonalne i jeśli chcemy mieć dzieci to najlepiej teraz, bo potem może nie być możliwości. Szok, smutek, niedowierzanie i właściwie od razu decyzja, że chcemy mieć dziecko – nie wiadomo, kiedy się uda, ale jesteśmy otwarci już teraz.
Udało się szybko, bo już po 3 miesiącach ściskaliśmy pozytywny test ciążowy. Radość była ogromna, nie mogliśmy uwierzyć, że tak łatwo się udało, jest ciąża! Zaskoczeni, ale szczęśliwi, traktowaliśmy dzieciątko, jako Dar od Boga i dziękowaliśmy Mu z całego serca. Mieliśmy ochotę dzielić się szczęściem ze wszystkimi, jednak właśnie po tym dzieleniu nastąpił pierwszy kryzys.
Reakcja większości naszego otoczenia była dla mnie małym wstrząsem. Oto zamiast spodziewanej radości i świętowania z nami, pierwsze pytanie, jakie słyszeliśmy po ogłoszeniu wielkiej nowiny brzmiało: „ojej, czyli nieplanowane?”.
Następnie litania pełna „troski” jak to nam teraz będzie ciężko. Do tego doszły ciążowe hormonalne koktajle, w związku z czym, po którejś takiej przeprawie w moim sercu zalęgł się lęk.
Zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście nie popełniliśmy jakiegoś błędu? Czy wybierając dziecko, zachowaliśmy się nierozsądnie? Skoro wszyscy mówią, że będzie tak trudno – czy podołamy? Czy naprawdę to nieodpowiedzialne?
Te i inne pytania dopadały mnie szczególnie wieczorami i gdy zostawałam sama. Choć w tamtym czasie nie umiałam jeszcze tego nazwać, czułam, że Zły bardzo rozdmuchuje te słowa, strach rósł, a serce cierpiało.
Coś, co było błogosławieństwem – stało się dla mnie źródłem niepokoju, płaczu, a także bólu i wyrzutów sumienia, że w ogóle mam takie myśli i odczucia. „Złodziej przychodzi tylko po to, aby kraść, zabijać i niszczyć” (J 10,10), i rzeczywiście tak było.
Bohater
Czułam się bardzo niepewnie w tej nowej roli, która się dopiero rozpoczynała. Poczucie tego, że jestem na każdym kroku oceniana i to oceniana negatywnie – że sobie nie poradzę ze studiami, że za młoda – jeszcze bardziej pogłębiało tę niepewność i podkopało moją wiarę w siebie.
Jednak Pan Bóg przeprowadził nas przez tamten czas, bardzo szybko przywrócił perspektywę, zaczął przypominać, że to On jest dobrym pasterzem, On jest dawcą życia.
Naprawdę wiele dobrego z tego wynikło! Choć w bolesny sposób, to dziękuję Mu, że uniezależnił mnie od opinii innych. Umocnił mnie, a przede wszystkim nasze małżeństwo. Dla młodej mężatki brak wsparcia ze strony innych, siłą rzeczy uczy i nakierowuje głównie na męża.
A on, mój mąż, pod każdym względem stanął na wysokości zadania. Otulił mnie swoją miłością, był silnym oparciem psychicznym, niezastąpioną pomocą, gdy doskwierały mi wszystkie typowe ciążowe dolegliwości.
Co najważniejsze – mimo moich wątpliwości i rozstrojeń, cały czas wierzył we mnie, w nas, nigdy nie dał mi odczuć, że ma dość moich lęków. Bardzo odczułam i doceniłam to, dlaczego właśnie mężczyzna ma być głową rodziny – jego niezachwiana, pełna spokoju i zdecydowania postawa, przywracała moje skrajne emocje do równowagi. Dawała poczucie, że choć ja chwilami tracę z oczu cel, do którego mieliśmy zmierzać, to on dalej go widzi i konsekwentnie prowadzi nas w dobrym kierunku.
Jestem z niego bardzo dumna, bo tak jest rzeczywiście do tej pory. Myślę, że w jakiś sposób dla niego, młodego męża, ta sytuacja stała się możliwością, trampoliną do wzięcia za mnie i nasze dziecko pełnej odpowiedzialności, stania się rzeczywiście Bożym Mężem, ze wszystkim, co ta rola ze sobą niesie.
W jakimś sensie bezbronność brzemiennej, rodzi siłę mężczyzny. Widzę to bardzo wyraźnie nie tylko na naszym przykładzie, ale również na przykładzie Świętej Rodziny. To nieprawdopodobne, co ta para przeżywała, nie mając przecież takiej perspektywy, jaką my teraz mamy – to znaczy „że wszystko się dobrze skończy”.
Poród w szopie, wśród zwierząt – cóż za warunki! Zaraz potem, a przecież kobieta ma prawo po porodzie być zmęczona i obolała, mąż Józef zarządza „wyjazd” i to nie komfortową toyotą, a na grzebiecie osiołka. Która z nas nie powiedziałaby „dość”? Ile osób patrzących z boku uznało, że Józef zachowuje się nieodpowiedzialnie, że nie dba o swoją żonę narażając ją na taką podróż? A jednak to właśnie było to, co należało zrobić.
Światło
Nie każdy jednak jest tak blisko Boga, źródła pokoju i odwagi jak Maryja i Józef. Dlatego też nie dziwię się tak kobietom, szczególnie niewierzącym, że podczas wybuchu emocji i hormonów, zazwyczaj nie mając wsparcia ani otoczenia, ani ojca dziecka, ulegają złudzeniu, że nie ma innego wyjścia jak tylko pozbyć się „problemu”.
Taki przekaz łatwiej trafia, jest medialny, coraz bardziej akceptowalny, a zło przecież nie śpi, krąży jak lew i uderza w zalęknione, samotne serce wydzierając nadzieję.
Strach przed nieznanym, przed ocenę innych, przed życiową porażką może być paraliżujący, może dosłownie zaszczuć, popchnąć do dramatycznych, nieprzemyślanych decyzji. Jak ochronić tę, która jest przecież w stanie błogosławionym? Jak ochronić niewinne, które w sobie nosi?
Nie wiem. Chciałabym jednak podkreślić, jak ważne jest, by tak zwane środowisko – mąż, rodzice, dziadkowie, ciotki, wujkowie, przyjaciele, znajomi, przechodnie – dosłownie wszyscy, którzy się stykamy z kobietą w ciąży, abyśmy okazali akceptację i życzliwość bez oceniania! Bez złośliwości, bez pełnych dezaprobaty spojrzeń.
Znajome małżeństwo (oboje 28 lat, wyglądają jednak na znacznie mniej) opowiadało, jak to spacerując spokojnie pod swoim blokiem, usłyszeli komentarz od starszej pani: „uczyć się trzeba było, a nie w ciążę zachodzić gówniarze!”. Tę parę tylko to rozbawiło, jednak jak mogłaby się poczuć dziewczyna, która mimo wątpliwości zrezygnowała z aborcji? A co jeśli jeszcze się waha? Nieślubna ciąża? Nie „po Bożemu”? Tym bardziej właśnie my, katolicy powinniśmy być ostatnimi, którzy rzucą przysłowiowy kamień.
Ocenianie i krytyka na tym etapie może doprowadzić do prawdziwej tragedii. Może spowodować spustoszenie, za które ponoszą odpowiedzialność również ci, którzy swoimi słowami dziewczynę do aborcji „popchnęli”. Również ci, których przy takiej dziewczynie nie było, gdy powinni byli być.
Jakiś czas po narodzinach naszej córeczki, wiele osób przeprosiło za swoje słowa, wiele przekazywało wyrazy uznania, że „jednak sobie radzimy”. Z dzisiejszej perspektywy widzę to już zupełnie inaczej – dziękuję grzecznie, jednak wiem, że to nie ma żadnego znaczenia.
Zarazem bardziej rozumiem obawy i troskę, która wszystkimi tymi „dobrymi radami” powodowała, a jednak zastanawia mnie, co się właściwie stało? Co musiało się wydarzyć, by ludzie, którzy często sami mają dzieci, widzieli w nadchodzącym nowym życiu więcej potencjalnych problemów, niż radości? Przynajmniej tak rozkładają akcenty.
Owszem, oczekując na nasze pierworodne nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać i nadal nie wiemy, jakie jeszcze poświęcenia będzie nas ta odpowiedzialność kosztować. Nigdy jednak nie dowiedzielibyśmy się tego z opowieści innych, a już na pewno nie poznalibyśmy jak wiele szczęścia, błogosławieństwa, a przede wszystkim sensu wniesie w nasze życie ten malutki człowiek.
Podkreślajmy to, nagłaśniajmy! Doceńmy naszych domowników, pokażmy to wszędzie, gdzie się da – w rodzinie, wśród znajomych, na spacerze… Niech radość z bycia z dziećmi, ze sobą, będzie szczera i niech promienieje. ”Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie.” (Mt 5,15-16).